niedziela, 29 października 2017

Marylin Manson - Heaven Upside Down

Marylin Manson

Kapłan Kościoła Szatana, to tytuł który Manson przyjął podobno z grzeczności. Dziś już nie szokuje, ale też nie stał się odpryskiem lat dziewięćdziesiątych. Manson w subtelny sposób stał się kronikarzem. Uniknął bycia aktorem w tandetnym domu strachów. Prowokuje, ale i obserwuje. Kiedy udostępnił po wyborach w USA krótki klip, przedstawiający ciało bez głowy leżące w kałuży krwi, pojawiły się sugestie jakoby miałby to być Trump. To nie był Trump, tylko facet w czerwonym krawacie. Równie dobrze mógł być kaznodzieją. To zabawne, jak ludzie widzą to, co chcą zobaczyć.- komentuje muzyk w wywiadzie dla The Guardian.  Od stania się karykaturą samego siebie uchroniło go wydane dwa lata temu The Pale Emperor, który raczy ciężkim basem otoczonym glam rockową dekadencją. 

Manson działa na scenie niemal od trzech dekad. Był postrachem dla konserwatystów, a z czasem stał się wrogiem publicznym. Oskarżany o nawoływanie do samobójstwa i obarczany odpowiedzialnością za szkolne strzelaniny. Dziś uważany jest za sprawnego manipulatora i żonglera kreacjami porównywalnego do Davida Bowiego. Na temat jednego i drugiego w mediach krążyły legendy. Kto pamięta te czasy, kiedy prasa rozpisywała się na temat jego szklanego oka, albo wyciętych żeber w celu samozadowolenia oralnego? Nawet ja, jako mały dzieciak z podstawówki wierzyłem, w wymyśloną postać Mansona.

Dziś muzyk ma na koncie 10 albumów studyjnych. Jego najnowsze dzieło Heaven Upside Down pełne jest odniesień do muzycznej przeszłości. Na płycie skompresowano to co najlepsze w Mansonie-wykrzyczane refreny, mechaniczne riffy i industrialne tła.  Dokładnie taki jest otwierający płytę, Revelation #12 nawiązujący w warstwie lirycznej do apokalipsy św. Jana. Co najważniejsze, Manson nie popadł w autoplagiat, jednak ociera się o niego możliwie jak największą powierzchnią brzmienia.  O tym, że Manson wykorzystuje swoje sprawdzone sztuczki można się przekonać słuchając Tattooed Reverse, które jest podobne do The Dope Show.  W utworze pojawia się osobisty wątek odnoszący się do sławy, a jego wymiar oddaje zapadający w pamięci rym show horse z  of course.

Najbardziej klasycznym i upolitycznionym kawałkiem jest singlowe We Know Where You Fucking Live, w którym piłujące gitary wyjęte z lat ’90 tworzą jedność z wściekłym krzykiem Mansona. Samozwańczy Blady Cesarz nie zatrzymał się w czasie, co udowadnia w dwóch kolejnych piosenkach. Say10 i JE$U$ CRI$IS brzmią jak zabawy z prekursorami witch house’u. Nieco inne jest Kill4Me, jakby wszyło spod palców Jamie Hince’a. Saturnalia rozpoczyna się brzmiącą niemal identycznie linią wokalną jak ta w refrenie Third Day of a Seven Day Binge. W ośmiominutowym utworze największe wrażenie robią chłodne, post punkowe bębny. Całość brzmi nieco jak The Best of Marylin Manson. Uczucie potęguje Blood Honey, będące młodszym bratem Coma White.

Tytułowe Heaven Upside Down jest stylistyczną huśtawką, bujającą się od głośnego chaosu po akustyczne, melodyjne akcenty. Jest to jeden z momentów w trakcie, których można czuć się zdezorientowanym. Zakończenie płyty jest najlepszym momentem. Ostatni żegnający utwór zaskakuje i wyróżnia się na tle całej mozaiki dźwięków, z której Manson jest znany. Elegancki za sprawą pianina  Threats of Romance to mój ulubiony utwór na tej płycie.

Niebo na opak to zbiór sztandarowych trików Mansona, co słychać. Wydobył to co najlepsze ze swojego debiutu, płyty z którą podbił pierwsze miliony słuchaczy oraz swojej poprzedniego krążka. Sam przekaz jaki niesie najnowsza płyta Mansona nie jest banalny o czym na wstępie mówią nam tytuły takie jak JE$U$ CRI$I$ czy We Know Where You Fucking Live. Brudne przesterowane gitary, marszowe bębny, industrialne akcenty i glumowe syntezatory pięknie połączył Bates. Głownie tworzy on muzykę filmową, co słychać w nagraniach Mansona. Uważam, że płyty Marylina Mansona w końcu brzmią tak jak powinny. Nie są tak klaustrofobiczne, a każdy instrument czy dźwięk na Heaven Upside Down ma swoje miejsce w przestrzeni. 

niedziela, 24 września 2017

Chelsea Wolfe - Hiss Spun


Przed dwoma laty swoim albumem porwała w błotnisty, baśniowy i niepokojący świat wykreowany na Abyss. Tematem przewodnim, czy też główną inspiracją do napisania wydanej w 2015 roku płyty są paraliże senne, których efektem jest  totalna niemoc człowieka do podjęcia jakiegokolwiek ruchu w czasie snu lub po przebudzeniu. Dosłownie, ciało i świadomość doznają paraliżu. W swojej recenzji nazwałem Abyss jej najlepszą płytą. Doomowe, smoliste riffy przeplatane z jej sopranowym wokalem wciągały w emocjonalne opowieści i mroczne kreacje.
Przy okazji nowego dzieła Chelsea Wolfe, jest dokładnie tak samo. Zostajemy wciągnięci w jej świat, a historie nadal są opowiedziane emocjonalnie. Zmieniło się tylko nieco muzycznie i to jest zaskoczenie. Wielu może powiedzieć, że artystka zrobiła regres w stosunku do przedostatniej płyty. Gdybym nie znał kolejności wydania płyt powiedziałbym, że świeże Hiss Spun zostało wydane przed Abyss. Nie oznacza to jednak, że nowa płyta jest zła czy przeciętna. Jest wspaniała, bardziej przystępna niż poprzedniczka i nawet lżejsza.

Hiss Spun powstało w wyniku odnowienia znajomości i dokończenia interesów muzycznych Chelsea Wolfe  z przyjaciółmi. Zarejestrowania materiału podjął się Kurt Ballou, gitarzysta i wokalista
Converge. Producent pochodzi z Salem i tam też nagrano nowy album Chelsea. Miasto, które kojarzone jest z czarownicami za sprawą procesów z XVII wieku wydaje się być idealną otoczką do mrocznego i dusznego dzieła artystki.
Otwierające Spun przygotowuje na to czego możemy się spodziewać w dalszej części albumu, ale też jest wprawnym łącznikiem między nowością, a poprzedniczką. Spun należay rozpatrywać w kategorii intra, które nakręca na jeszcze więcej i wprawia w stan zniecierpliwienia. Pięć i pół minuty w przypadku Spun trwa tyle co wieczność. Rozciągające się szumy gitarowe i metalowe riffy grane jakby przypadkowo z czasem zaczynają nużyć. Przymrużając oko i wmawiając sobie, że nie jest to przeciętny kawałek tylko intro można przeżyć. Jednak już w singlowym 16 Psyche zaczyna się teleportacja w mroczne, baśniowe i smoliste przestworza dźwiękowe Chelsea Wolfe. Utwór jest zaskakujący pod względem swojej lekkości i przebojowości, którą można eksportować do rockowych rozgłośni radiowych. Czyżby artystka starała się podbijać listy przebojów? Może nie tym razem, jednak jak sama Chelsea powiedziała: Aktualnie pracuje nad czymś zupełnie innym.

Nieco bardziej ekstremalnym momentem jest Vex, w którym swoimi growlami wspiera
 Aaron Turner, wokalista Isis. Jak nigdy wcześniej, artystka niemalże przekracza granice jaka dzieliła ją z black metalem. Jedyne co nie pozwala jej zanurzyć się w czarnych barwach metalu to  falsetowe wokale. Inspiracją Vex był tajemniczy szum, który wybrzmiewa z morskich głębin o świcie przez niemal godzinę. Wolfe powiedziała, że nikt nie wie czym są tajemnicze dźwięki, jednak jak sama się domyśla są to fale, dzięki którym żyjące w ciemnościach głębinowych, stworzenia mogą lokalizować swoje położenie. Troy Van Leeuwen z Queens of the Stone Age efektownie naśladuje chropowatym brzmieniem gitary tajemnicze wezwania.
Do albumu wstawiono i przetworzono kilka ciekawych dźwięków, które pojawiają się w The Culling. Pracujący przy płycie Ben Chisholm
 nagrywał dźwięki kojotów  i różnych maszyn, manipulując nimi i przetwarzając je, tak aby tworzyły dark ambientowe pejzaże. W The Culling szczególnie może się spodobać miłośnikom Abyss. Sześć minut w tym przypadku wydaje się być  przesadzoną długością, ze względu na stateczność trwającą niemal przez jedną trzecią piosenki. Na szczęście pojawia się coś w rodzaju długiego mostu, który jest jednym z lepszych momentów na płycie za sprawą dziwnych dźwięków wyjętych z poza ram gatunkowych, w których artystka do tej pory się obracała. Słabszym momentem jest Particle Flux, które przelatuje, gdzieś obok ucha. Niby wszystko jest tak jak być powinno, ale brakuje jakiegoś punktu zwrotnego w tym utworze, dzięki któremu można by się jakoś zdziwić. Jest to typowy metalowy kawałek z kobiecym falsetem.  Podobny oddźwięk ma Twin Fawn. Co prawda nie nudzi dzięki amplitudzie, ciszej- głośniej. Największy urok rzucają bębny brzmiące niczym wielkie basowe Djembe, na których wystukiwany jest szamański rytm. 


Chelsea Wolfe sama przyznaje się do skręcania w popową stronę, co zdaje się potwierdzać w Offering. Na stwierdzenia, że Hiss Spun jest albumem metalowym, artystka zaprzecza odpowiadając, że jest to bardziej album doom popowy.  Offering to najlżejszy moment, z  rytmem zupełnie jakby w zaprogramowanym na automacie perkusyjnym Rolanda z lat 80. Całość umilają syntezatory i czyste gitary, zaś sam utwór jest po prostu dobrą popową piosenką co nie znaczy, ze najgorszą.
Końcówka płyty staje się bardziej kameralna i przestrzenna. Mniej dusznych brzmień, a więcej space rockowych przestrzeni kreowanych syntezatorami. W Static Hum jedynie na chwile przestrzeń ta jest zalewana chropowatymi, gęstymi gitarami. W zwrotkach pozostają jedynie jej akcenty w towarzystwie ciągnących się syntezatorów.
Jak przystało na Chelsea, nie zabrakło akustycznego brzmienia, w które zaopatrzono Two Spirit. Najbardziej minimalistyczny utwór pod względem brzmienia. Miarowy akustyk, przeplatający się z akcentami syntezatora doskonale zgrywa się z falsetem Chelsea. W końcu akustyczne granie to jej początki. Całość kończy się niepokojącym Scrape, gdzie artystka nie śpiewa swoim łagodnym głosem tylko niepokojącym falsetem. Całość instrumentalnie wychodzi jak mieszanka darkwave z doomowo folkowym obliczem Wolfe.

Hiss Spun można podsumować jako przekrój twórczości Wolfe od Apokalypsis po Abyss. Słychać dużo metalowych wpływów co może być skutkiem tego, że za partie gitarowe odpowiadał Troy Van Leeuwen. Kierunek jaki obrała artystka nie jest zły, zaś sama płyta jest nawet dobra. Tego co zabrakło na tej w nowym albumie, to jeszcze więcej ekstremalnej dawki, która była obecna na poprzedniej płycie. Czasami utwory niepotrzebnie były przeciągane . Według mnie, gdyby przydługie piosenki przyciąć o minutę może dwie, wtedy takie  The Culling zyskałyby na lepszej dynamice. Czuć, ze Chelsea chce grać bardziej przystępnie i popowo ci słychać i w takich kawałkach jak Static Hum,Two Spirit, Vex, tym bardziej w Oferring. Czekamy więc z zaciekawieniem na następcę.

wtorek, 19 września 2017

Pearl Jam w kinach z nowym koncertowym dokumentem



Koncertowy materiał trafi na ekrany kin na całym świecie w tym i w Polsce. Pearl Jam – Let’s Play Two na ekranach kin będzie można zobaczyć 4 października w wybranych kinach sieci Multikino. Wcześniej jednak, czyli 29 września do sklepów trafi zapis koncertu audio zapisany na zwykłym kompakcie i winylu.

Materiał został zarejestrowany podczas dwóch zeszłorocznych występów na stadionie Wrigley Field, który jest miejscem rozgrywek klubu baseballowego Chicago Cubs. Muzycy zagrają utwory będące przekrojem twórczości od Ten do ostatniego Lightning Bolt. Po za tym w repertuarze znalazły się single Black Red Yellow, Crazy Mary, cover Beatelsów I Got a Feeling i napisane na cześć klubu All the Way. Stadion Cubsów nie jest przypadkowym miejscem. Klub, którego kibicem od zawsze jest pochodzący z przedmieść Chicago Vedder, po 108 latach przewał złą passę i wygrał World Series.

Autorem filmu jest fotograf Danny Clinch, który współpracował z zespołem przy okazji wydanego 10 lat temu  Immagine in Cornice.  W moich zdjęciach i filmach uwielbiam wyszukiwać relacje jakie zachodzą między zespołem, publicznością i miejscem, Wyznaje Clinch. Kiedy wiesz, że głównymi bohaterami twojego filmu będzie Pearl Jam, Chicago Cubs i stadionWrigley Field  w tak historycznej chwili, wiesz że będzie to coś wielkiego. Nasze przeczucia były słuszne by śledzić  Game 7 of the World Series kończącą 108 – letnią, złą passe dla Cubs. Nauczyłem się otwierać na nieoczkiwane momenty i zawsze się opłaca, pod warunkiem, że jest się na to przygotowanym.



Poniżej tracklista Lets Play Two:
1.     Low Light 
2.     Better Man 
3.     Elderly Woman Behind the Counter in a Small Town 
4.     Last Exit 
5.     Lightning Bolt 
6.     Black Red Yellow 
7.     Black 
8.     Corduroy 
9.     Given to Fly 
10.  Jeremy 
11.  Inside Job 
12.  Go 
13.  Crazy Mary 
14.  Release 
15.  Alive 
16.  All the Way 

17.  I've Got a Feeling



poniedziałek, 18 września 2017

Foo Foghters - Cocrete and Gold



Foo Fighters jest w tej chwili bardziej instytucją rockową niż zwykłym zespołem. Nagrywają płyty, które uwielbiają fani, nagrali serial będący muzyczną mapą Stanów Zjednoczonych. Po tym jak Grohl dokończył koncert ze złamaną nogą, a na dalszą część trasy kazał zbudować sobie tron, na którym zasiadał przed publiką, stali się istną machiną koncertową. Grohl ma w dupie baptystów wyłączających mu prąd w trakcie koncertów, czy kontuzje fizyczne.
Czy ktoś w ogóle pamięta, że Dave Grohl walił po garach w Nirvanie?
Jak sam opowiada : Zabawna sprawa, ponieważ swego czasu spotykałem ludzi, którzy znali twórczość Foo Fighters, ale nie widzieli, że byłem w Nirvanie. Ale w tym samym czasie nasi najstarsi fani przyprowadzali na koncerty swoje dzieci. Pewnie myślisz, że rodzice mieli koszulki Nirvany, a dzieci Foo Fighters? Było dokładnie odwrotnie. Rodzice mieli t-shirty FF, a dzieciaki Nirvany. Pewnie dlatego, że Nirvana stała się już klasyką rocka. Foo Fighters jest w tej chwili chyba najbardziej rozpoznawalną grupą na świecie, głównie za sprawą Dave Grohla, który pojedynkuje się z Muppetem, troluje cover bandy FF dzwoniąc w odpowiedzi na ogłoszenie, zamieszczone w celu odnalezienia wokalisty.  Po krótce świat rocka byłby nudny bez Grohla i spółki. Fakt, że bębniarz, będący gitarzystą i wokalistą najprężniej działającego zespołu jest motorem dla całego rockowego świata, a jednocześnie kołem ratunkowym. Jak to świadczy o dzisiejszej kondycji rocka?

Światło dzienne ujrzał kolejny album Foo Fighters. Zapowiadając go, Grohl opowiadał o skrzyżowaniu Motӧrhead z Sierżantem Pieprzem Beatelsów i odrobiną naleciałości Beach Boysów. A i owszem czuć wpływy twórczości angielskiego kwartetu zwłaszcza, że Grohl do nagrań zaprosił jednego z żyjących Beatelsów.  Sunday Rain to ucieleśnienie brytyjskiego brzmienia. Doskonale spisał się w tym utworze Taylor Hawkins, który miejsca za bębnami ustąpił Paulowi McCartneyowi, zastępując Grohla przed mikrofonem. Beatelsowe są również harmonie wokalne jak w przypadku Make It Right,  gdzie Justin Timberlake nagrał chórki, które wyprosił popijając z muzykami whyski.  Sam kawałek bardziej przypomina połączenie Led Zeppelin z Queenowymi pejzażami wokalnymi.  Paul McCartney i Timberlake to nie jedyni goście zaproszeni do współtworzenia Conreted and Gold.  La Dee Da to ostry wokalny duet  Grohla z Alisson Moshart. To jeden z lepszych kawałków jakie w ogóle grupa skomponowała. Muzyka z nowego krążka nawiązuje do uwielbianego przeze mnie Westing Light. La Dee Da jest jednym z tych mocniejszych, surowszych kawałków z siarczystym brzmieniem basów i gitar. Nawiązań do Westing Light jest więcej. Choćby Run, które przypomina w najbardziej głośnym i ostrym momencie White Limo. W teledysku do starszego z utworów gra nieodżałowany Lemmy, który jest  kierowcą tytułowej limuzyny.

 

Fani, którzy oczekiwali zgodnie z zapowiedziami mocniejszego brzmienia, mogą się zawieść. Być może maksimum siarczystości jakie osiągnęło Foo Fighters w Run czy La Dee Da to granica jaką zespół już osiągnął. Run to genialny przykład tego jak  melodia pięknie koresponduje z ostrzejszym brzmieniem.
Prawdą jest jednak, że na nowej płycie znajdują się jedne z lepszych utworów w dorobku FF. Jednym z przykładów jest The Sky Is Neighborhood, które jest razem z I Shouldnt Know i The Pretender na singlowym szczycie Foo Fighters.  Nie od dziś wiadomo, że utwory FF były wyposażone w genialne refreny zwłaszcza w singlach, jednak w  The Sky Is Neighborhood jest po prostu wszystko. Zakradające się zwrotki w towarzystwie miarowej perkusji i akcentach gitary,  refren razem z chórkami wywołujący dreszcze. Jest to najlepszy power play od czasu Pretender.

Nawet najlepszym zdarzają się słabe momenty. Nie brakuje ich nawet na Concrete and Gold. Nijakie w stosunku do reszty wydaje się być Dirty Water kojarzące się z piosenką do X Files, Walking After You oraz Arrows, brzmiące jak typowy kawałek FF.
Wybitne wydaje się być króciutkie T-Shirt otwierające album. Pierwsza pozycja to zaledwie półtorej minuty muzyki rozbudowanej i podniosłej. Trzeba przyznać, że kompozycje zawarte na nowym albumie zamknięte są klamrą podniosłych Queenowych kompozycji. Zamykające stawkę
Concrete and Gold jest tą kropką nad i. Wolne, nieco mroczne, idealna na melancholijne jesienne wieczory kompozycja, której  nigdy nie przypisałbym Foo Fighters. Queenowe chóry i pejzaże gitarowe, floydowe przestrzenie a i nawet błotniste, ciągnące się, siarczyste przestery.

Cała płyta jest o tyle wyjątkowa o ile nie jest. Chyba stanie się trendem to, że rockowe zespoły będą sięgać po popowych producentów. Czemu nie? Quenns of the Stone Age nagrali płytę z Ronsonem, którego Uptown Funk rozgrzewa słuchaczy rozgłośni radiowych i nie wyszło im to na złe. Tak sam Foo Fighters nagrali płytę, której producentem jest gość pracujący z Adel czy Sia’ą. Myślę, że jest to dobry trend, dzięki któremu te płyty brzmią fantastycznie. Tak, że z przyjemnością się słucha nawet tych przeciętnych utworów. To co jest przekleństwem legendarnego Nevermind na którym swoje piętno odcisnął Vig Butch, tak w przypadku Concrete and Gold czytelny podpis producenta jest tu plusem.


sobota, 16 września 2017

Mikrofony z sesji nagraniowej In Utero trafią na aukcję

Steve Albini, który odpowiadał za zarejestrowanie materiału Nirvany w studiu, sprzedaje trzy mikrofony wykorzystane w trakcie sesji nagraniowych do In Utero. Albini znany jest z tego, że gardzi określeniem producent, zaś sam życzy sobie by nazywano go inżynierem. W pewnym sensie ma race, bo Steve Albini to człowiek, który nagrywa wszystko i wszystkich przez mikrofony dzięki czemu brzmienie płyt zespołów nagrywanych w Electrical Audio zyskują przestrzeń w nagraniach którą słychać na In Utero.
Mikrofony Stevego Albiniego wykorzystane przy nagraniu In Utero
Sprzedawane mikrofony były wykorzystane do nagrania wokalu Cobaina oraz były jednym z elementów
zestawu mikrofonowego nagrywającego perkusję Grohla.  Mikrofony zostaną sprzedane na aukcji za pośrednictwem Reverb, a sprzedaż ma rozpocząć się w okresie od 21 września do 30 września.
Mikrofony o których mowa to Electro-Voice PL20 i dwa vintage Lomo 19A9.

R.E.M. wyda niepublikowane nagrania



Automatic for the People skończyło 25 lat. Z tej okazji jeden z najważniejszych albumów lat 90 zostanie wznowiony.  Na półki sklepowe trafi również czteropłytowe wydawnictwo deluxe, na którym oprócz znanej nam wersji albumu pojawi się zapis z jedynego z tamtego okresu koncertu zatytułowanego Live: At The 40 Watt Club. Największą gratką dla fanów może być jednak płyta zawierająca niepublikowane dotąd piosenki Stipe’a i spółki takie jak zaginione Devil Rides Backwards czy Mikes’ Song, które jest już dostępne w sieci. Całości dopełni 60 stronicowa książeczka  ze zdjęciami Antona Corbjina i Melodie McDaniel i tekstem szkockiego dziennikarza muzycznego, Toma Doyle'a. Automatic for the People 25th Anniversary Deluxe Edition Reissue zapowiedziano na 10 listopada. Płyta jest o tyle wyjątkowa, że jest ostatnią, którą słuchał Kurt Cobain przed swoją śmiercią.  
Nagrania będą wydane w technologi Dolby Atoms. Jest to pierwsze użycie miksu w tej technologii wykorzystane w komercyjnych projektach. Technologia ta do tej pory miała zastosowanie w filmie. 
Poniżej zwiastun z promujący wydawnictwo: 

Rozpoczęły się zdjęcia do filmu o Freddim Mercury’m


Bohemian Rapsody- tak zatytułowano film opowiadający historię Freddiego Mercury’ego i Queen. W postać legendarnego wokalisty wcielił się Rami Malek znany m.in. z serialu Mr. Robot. W sieci pojawiło się zdjęcie aktora ucharakteryzowanego na Mercury’ego, które robi wrażenie. Jak widać, co do wyboru aktora nie ma złudzeń. Pozostaje tylko czekać na datę premiery i sam film.
 
Zdjęcie z planu filmu

W mediach w ostatnim czasie było wiele spekulacji o tym kto wcieli się w rolę muzyka. Jednym z kandydatów był Sacha Baron Cohen, jednak zrezygnował on z tej roli ze względu na różnice w koncepcji przedstawienia wokalisty Queen. Aktor chciał pokazać postać bez owijania w bawełnę i zawrzeć w filmie historie, które świadczyłyby o imprezowym trybie życia Freddiego. Jednym z przykładów, które podał znany z roli Borata aktor to impreza, w trakcie której chodziły karły z tackami z kokainą. Na taką wizję nie zgodzili się żyjący muzycy zespołu.

Pozostałych członków zespołu zagra Ben Hardy jako Roger Taylor, Gwilym Lee wcieli się w Briana May’a, zaś Joe Mazzello wystąpi jako John Deacon. Scenariusz napisał Anthony McCarten, który pracował pracował przy filmie o Stephenie Hawking’u Teoria Wszystkiego. Producentami muzycznymi są Brian May oraz perkusista Roger Taylor.

Znane są szczegóły nowej płyty Marylina Mansona!



Marylin Manson
Nowy krążek promuje opublikowany w ostatnim czasie utwór We Know Where You Fucking Live, do którego nakręcono teledysk.  Album zapowiedziany był już w ubiegłym roku pod nazwą Say10, a jego premiera miała nastąpić w walentynki. Ostatecznie płyta nie ukazała się, zaś sam Manson pozostawił wszystkich zadających sobie pytanie ”gdzie płyta?” bez jakiejkolwiek odpowiedzi.

A czym było spowodowane przesunięcie terminu ukazania się nowego wydawnictwa?

Pierwotna koncepcja albumu i historia na nim zawarta, według muzyka była niekompletna. W efekcie napisano i dograno 3 utwory, które dopełniły pierwotną wersję albumu, który ukaże się pod nazwą Heaven Upisede Down. Gdyby płyta ukazała się w lutym, nie ukazałby się na niej takie utwory jak Revelation #12, Heaven Upside Down i Saturnalia.


Sądząc po We Know Where You Fucking Live, powraca stary dobry Manson, bez zbytniej rewolucji. Właściwie nie musiałby nagrywać tego kawałka bo świata nim nie zmienił, natomiast po Pale Emperior, który mi przypadł do gustu za sprawą połączenia bluesa z mrocznym brzmieniem, jest to miły powrót do korzeni. Wracają siarczyste gitary, niebezpieczne zakonnice, broń i śmierć-czyli Manson w całej okazałości. To nie jest to samo co na The Pale Emperor. Ludzie, którzy słyszeli nowe piosenki, twierdzili, że są jak ulubione momenty Antichrist Superstar i Mechanical Animals, ale z nowym, odmiennym podjeściem. - opowiada Manson.

O muzyku ostatnio było głośno w mediach nie tylko z powodu premiery singla, ale też mówiło się i pisało o spotkaniu Mansona z Justinem Biberem i słów jakie wypowiedział na temat młodego piosenkarza. W swojej wypowiedzi odniósł się także do wykorzystanego wizerunku na koszulkach, które Biber sprzedawał za niemal 200$. Manson zażądał od projektanta i Bibera oddania całego zysku ze sprzedaży co też bez zbytniego sprzeciwu uczynili. Jak sam Manson opowiada-Gdy pierwszy raz go spotkałem, miał na sobie ten T-shirt, gdzie na moim wizerunku widniało jego nazwisko i powiedział mi „Dzięki mnie znów się liczysz”. Mówienie mi czegoś takiego - to był błąd. To, z jaką arogancją to powiedział, świadczyło o tym, że był wielkim gównem. Jednocześnie, był przy tym naprawdę wylewnym kolesiem i co chwilę mnie szturchał ze śmiechem.


Heaven Upside Down Track List
1. "Revelation #12"
2. "Tattooed In Reverse"
3. "WE KNOW WHERE YOU FUCKING LIVE"
4. "SAY10"
5. "KILL4ME"
6. "Saturnalia"
7. "JE$U$ CRI$I$"
8. "Blood Honey"
9. "Heaven Upside Down"
10. "Threats of Romance"


poniedziałek, 11 września 2017

Brand New - Science Fiction | Płyty zachowawczo artystycznie nie są wcale takie złe

             
Kocham takie powroty jak Jesus and Mary Chain, gdzie dostaje to czego oczekuję. Dobrej zabawy. Płyty zachowawczo artystycznie nie są wcale takie złe. Są potrzebne dla zachowania równowagi przy dzisiejszych aranżacyjnych rewolucjach. Cieszy mnie tak samo powrót New Brand. Ich piąty studyjny album jest podobno pożegnaniem z przemysłem muzycznym. Jak to klasyka mówi: im starsi tym lepsi i rzeczywiście, z każdym  kolejnym albumem wydawać by się mogło że muzycy trafiali w środek tarczy mojej wrażliwości. Aż w końcu, w 2009 roku, kiedy wydali Daisy, przebili tę tarczę na wylot. Odrzucając nieco estetykę emo hardcorową na rzecz akustyków przestrojonych o pół tonu niżej, kłaniając się erze grunge i późnym latom ’90 ugruntowali swoją pozycję w mojej prywatnej płytotece. Jeszcze większą sympatię wzbudziły udostępnione demówki będące odrzutami z sesji do The Devil and God Are Raging Inside Me. Takie rarytasy częstokroć dzięki brudniejszemu brzmieniu i słyszalnej swobodzie dają większą frajdę niż dopieszczone longplaye. Co prawda więcej znajdziemy tam U2 niż Nirvany, ale jedno drugiego nie  wyklucza i daje nieskrywane poczucie rozrywki.

Nowojorczycy z Brand New zestarzeli się do 40, a wraz z nimi ich słuchacze. Nowy album zespół jest bardzo zachowawczy i przemyślany. Z niczym nie przesadzili i niczego nie dodali za mało. Można powiedzieć mocno wyważony. Sam wydźwięk jest bardziej melancholijny, zaś w warstwie lirycznej skupiony na mądrościach charakterystycznych dla czterdziestolatka, który w Could Never Be Heaven nie chce zawieść swojej rodziny, a w In the Water ostrzega przed samym sobą. Hide your daughters,’ the old men say/You were young once before, you know how we get our way.     

Science Fiction to kontynuacja mroku i wypluwania swoich bolączek z charakterystyczną jedną nutą. Płyta ma swoje niespieszne tempo. Mniej tu krzyków i agresywnych gitar za to więcej akustycznych mroczniejszych brzmień i wokalów  rodem wyjętych z Something In the Way, Nirvany. Doskonałym przykładem jest 137, które brzmi jak Nirvanowsko- Pearl Jamowy stworek. Fani mogą poczuć się trochę zawiedzeni, faktem że po 8 latach wychodzi coś co bardziej się zakrada niż rzuca na słuchacza. Jest to typowa płyta spod znaku smutnych harmonii, podskórnego rozgorączkowania i czerpania garściami z grunge’owych power playów z lat ’90. Przykładem jest No Control brzmiący jak mały klon Were Is My Mind, Pixes. I w tym momencie fani mogą poczuć totalny wzwód albo bardziej zawód. O tyle ile sam popieram przedłużanie gatunków i tworzenie czegoś pewnego, o tyle tutaj to przedłużanie linii jest zbyt banalne. Entuzjaści rockowego grania z początków niemieckiej VIVY, czasów kiedy MTV emitowało muzykę, będą zachwyceni. Ja jestem, bo poza tą jedną wpadką, która aż tak ostrtm sztyletem nie jest na szczególną uwagę zasługuje balladowe Waste, świeżo brzmiące połączenie Oasis z genialną harmonią wokalną, której nie powstydziłoby się Alice In Chains. Szczególnie na tle całej płyty wyróżnia się Desert. Intymny, kameralny i popowy z radiowym potencjałem.

W dobie dzisiejszego dużo, dużo, dużo przy jednoczesnym najnowocześniej, Science Fiction jest tego zaprzeczeniem. Paradoksalnie bywa tak, że czasami muzyka na pozór rewolucyjna, nowoczesna, odkrywcza wypada słabiej od tej, która czerpie garściami z tradycji różnych epok muzycznych bez zbytniego kombinowania. Jedno i drugie wymaga sporych umiejętności, tak by nie przesadzić. Trzeba umiaru, żeby zaserwować coś dobrego, opartego na czymś co powstało i było równie świeże. To samo tyczy się rewolucyjnych, muzycznych akrobacji. Poszukiwania nowej muzyki to coś wspaniałego i szczerze brakuje rewolucyjnych lat 60,70 i 80 może i nawet tych 90, kiedy to tworzyły się podwaliny tego co dziś słyszymy, często świetnego, ale przeważnie nudnego. Niektórym osłuchanym już nawet nie chce się słuchać nowości i poszukiwać. Pozostają w przeszłości odkopując perełki unikając jak ogień współczesną wodnistą papkę. New Brand udowadnia, że można pożegnać się z przytupem, mocno i solidnie. Taki jest ten album, przemyślany, zaplanowany. Dobrze jest posłuchać czegoś, co brzmi jak sentymentalne piosenki z czasów młodości nagrane na kasetę. Może Brand New nie tworzy rewolucji i wykorzystuje pewne chwyty, to na pewno dobrze się tego słucha, choć koncertowo ten materiał może się nie sprawdzić zwłaszcza dla ortodoksyjnych fanów wcześniejszych dokonań grupy.

poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Queens of the Stone Age- Villains | Czy warto płakać za winylem?



Nie mam Villains. Jest za czym płakać czy nie?
Na dniach odbyła się premiera nowej płyty Queens of the Stone Age – Villains. Chciałbym to świętować rozrywaniem folii ze swojego egzemplarza i patrzeniem jak płyta kręci się na talerzu. Może kiedyś… Tymczasem, czy w ogóle warto mieć ta płytę w swoich zbiorach? Na nowy album  czekałem bardzo niecierpliwie, bo …Like Clockwork jest w moim topie osobistym. Od wydania tego nasyconego melancholią i bluesowym groovem albumu minęły cztery lata. W tym czasie Homme pomógł Popowi przy Post Pop Depression. Współpraca wyszła znakomicie. Powyżej moich oczekiwań, co sprawiło niespodziankę i zaostrzyło apetyt na płytę Queensów. Z rzeczy ciekawszych, dotyczących zespołu jest jeszcze projekt Troy’a van Leeuwena, który ostatecznie pokazuje ja dzisiaj metal może brzmieć. Zespół przede wszystkim oczarował mnie  genialną interpretację Roads.

Obrzęd samozadowolenia został zachwiany. Niestety. Koniec ze stanami euforii i masową produkcją hormonu szczęścia przy odsłuchu płyt, na które czeka się długimi latami. Nie chodzi tylko o nowości, ale i premiery życiowe. Winyle zebrane ze świata, nowe, stare, kultowe, nie kultowe, jeszcze nie kultowe. Niech będą też i kompakty, jednak one tak samo, są poza moim zasięgiem.  Pozostała wersja bieda i korzystanie ze streamingu za 19,99 miesięcznie, które poza niską ceną i szybkim dostępem do muzyki gdziekolwiek bym nie był, nie ma nic, dzięki czemu człowiek traktuje słuchanie muzyki jak religijny obrzęd. Wieje nudą, która pustoszeje moje trzewia. Szukając jakiegoś pozytywu w tej sytuacji z jednej strony dziękuję tym panom w czarnych golfach z łysinką na czubku głowy i okularami w rogowych oprawkach. To dzięki nim w ciągu sekundy mam na telefonie wyśnioną piosenkę i wszystkie premiery. Tak się zmienia dzisiaj świat. Technologią. Żadnym tam mądrowaniem się na forum czy wciskaniem komu się da swoich postaw życiowych i światopoglądu. Tak samo jest z nową płytą Queensów. Nie jest to co by się chciało, ale jak już jest to się dobrze słucha. Zrobili coś na dzisiejsze czasy odświeżając gitarowe skamieliny. Nie zwiastują apokalipsy politycznym przekazem. Czerpią garściami z przeszłości, godnie wymyślając coś nowego. Są poniekąd jak Ci panowie w golfach, jednak czy sami się w nie ubrali, czy Mark Ronson zrobił z nich, mówiąc językiem internetów, starter pack festiwalowego zespołu ?

Słucham, słucham i słucham. Nóżka tupie, ale nie w tym kontekście w jakim można było się spodziewać. Tak, potwierdza się to, co wypisują wszyscy i z czym się afiszuje Homme. Machanie biodrami, przeplatanie nogami i wymachiwanie rękami przybierając różne figury, zupełniej jak Michael Jackson. To właśnie można robić przy muzyce z nowej płyty Queens of the Stone Age. Wydawać się może, że muzycy polecieli po bandzie i trochę tak jest, zwłaszcza w ciągłym podkreślaniu cudownych właściwości tańca. Mając to żenujące PR-owe ględzenie z tyłu głowy nie żałuję braku winyla.
Villains na pozór jest wymagające, trzeba otworzyć głowę by ją pokochać. By chcieć winyla. U mnie bywało z tym różnie raz chciałem raz nie. W momencie, kiedy jedno wydawało się prawdziwe, drugie leciało do śmietnika. I na odwrót. Rotacja była tak szybka, jak pełne obroty sprawnie zakręconego fidget spinnera.

Na płycie nie brakuje ejtisowych syntezatorów, które atakują już w ambientowym intro Feet Don’t Fail Me. Początek zwiastuje dzieło niepokojące, z kroplą estetyki witch house. Nic bardziej mylnego. Wszystko pryska, kiedy wchodzi funkowa gitara z ciężkim groovem bujającego basu. Po pierwszym kawałku jestem gotowy włączyć na swoim koncie opcję zaciągania debetu i iść po winyla. Ciśnienie trochę opada przy singlowym The Way Used To Do, z którym oswoiłem się już kilka tygodni temu. Suchy, płaski fuzz gitary i wyklaskany rytm może się okazać hymnem wszystkich przyszłorocznych błotnistych festynów. Taneczny, z ciekawą dynamiką i rytmem, który pobudza obszary mózgu odpowiedzialne za wyginanie ciała do muzyki. Ot cały sekret podkradziony od ZZ TOP. Muzycy czerpią garściami z przeszłości, mimo nowoczesnej formy. Nie brakuje czytelnych odniesień do mistrzów. Choćby wokalne przywołana Davida Bowiego w rytmicznym Domesticated Animals. Z kolei Hideaway mam wrażenie, że jest dziełem Ronsona współpracującego niegdyś z Amy Winehouse, którą słyszę, w tej linii wokalnej. Szczególnie, kiedy Homme wyśpiewuje Catch the keys, take the wheel and drive, for a while. W którymś momencie człowiek zaczyna być po prostu zaintrygowany tym co się dzieje na Villains. Ciekawośc pojawia się w Fortress, będące czymś w rodzaju efektu Benjamina Buttona, który urodził się jako stary a umarł jako niemowlę. Utwór ewoluował z motyla do poczwarki. Brzmienie zmieniło się z pudrowo- różowego ejtisu do balladowego, pustynnego stonera. Wśród nowych piosenek nie brakuje post punkowej zadziorności, którą słychać w Head Like a Haunted House. Nie ma co ukrywać, że panowie podjęli ryzyko nagrywając taką płytę. Dziś już wiadomo, że się opłaciło, jednak było blisko by stać się podróbką zespołów podrabiających samych siebie. Nie wiele im brakuje, aby otrzeć się o Muse albo nawet nowe RHCP. Jakimś cudem wychodzą z tego cało. W Un-Rebornn Again odbywamy mimo wszystko interesującą podróż gatunkową zaczynającą się od synthowych pejzaży, przebiegającą przez garażową przestrzeń kończąc na eleganckiej, saksofonowej solówce. Na zakończenie pozostało najbardziej klasycznie brzmiące i zeppelinowskie The Evil Has Lanted i balladowe Villains of Circumstances, które po raz pierwszy zaprezentowane zostało na Meltdown Festival w 2014. Utwór był zdecydowanie krótszy i zaaranżowany na gitarę akustyczną. Ostatniej piosence zdecydowanie najbliżej do …Like a Clockwork i szczerze moje oczekiwania zostały zaspokojone tą piosenką. Tego się spodziewałem jednak Queensi zaskoczyli kolejny raz.

Villains na pozór nie jest łatwą płytą zwłaszcza dla kogoś kto miał jasne oczekiwania po tej płycie. Nie jest to płyta dla ortodoksów gitarowych, którzy oczekują od zespołu grania dawno odkrytych riffów, zagranych miliard razy od tyłu, przodu i środka. Ja sam długo się szarpałem z nią i ostatecznie stwierdziłem, że chcę tą współczesną wersję The Idiot. Nie ma co ukrywać. Swoje piętno na tej płycie odcisnął też Mark Ronson, przez co Queensi będą jednym z elementów starter packu festiwalowego line up na przyszły rok.

środa, 31 maja 2017

Thurston Moore Rock N Roll Consciousness




Thurstonowi Moore’owi  pomysł na nową płytę zrodził się w trakcie zajęć w buddyjskim ośrodku, gdzie rozprawiano na temat świadomości. To go zainspirowało do nagrania Rock N Roll Consciousness będącego świadectwem muzycznej świadomości.  Tak właśnie rozpoczyna się historia o tym jak rock’n’roll zrodził się z buddyzmu. 
Płyty Moore’a  podszyte są nostalgią, a w szczególności ta najmłodsza. Jazgotliwe dysonanse, dziwnie nastrojone gitary są jak zerkanie za siebie.

Otwierający stawkę Exalted rozpoczyna się refleksyjnie, wręcz medytacyjnie i buddyjsko. Czysta gitara elektryczna, której było pełno na The Best Day jest kontynuacją, w której Moore przechodzi do brudnego noise i oczywistej solówki, ale w jakiś sposób  ujmującej i szczerej. Z tego prawie dwunastominutowego kawałka można zrobić trzy piosenki, ale po co, jeśli przez cały czas napięcie rośnie do gitarowego szału.

W Cusp słychać potwierdzenie muzycznej świadomości Moore’a. Brzmi jak Sonic Youth w bardziej przystępnej i lżejszej formie. Dysonansowe pejzaże i brudny hałas, podyktowany pod szybkie tempo są tym za czym było mi tęskno na poprzedniej płycie. Z kolei w Turn On artysta nie tyle co zwalnia, ale rezygnuje z siarczystego przesteru na rzecz szklistej gitary. Nie oznacza to, że Turn On jest łagodną i rozpływającą się kompozycją. Moore agresywnie i nonszalancko uderza w struny tworząc przy okazji coś w rodzaju nowojorskiej psychodeli spod znaku Velvet Underground.  
Smoke of Dreams po brzegi wypchane jest przeróżnymi gitarami, a oddzielanie ich od siebie to czysta frajda. Nie brakuje klasycznie brzmiącej solówki, której nie powstydziłby się Steve Vai.  Na zakończenie w klimacie post punkowej sceny nowojorskiej,  artysta serwuje szalone i poplątane kolaże gitarowe.  Aphordite w swojej oprawie rodem z lat 80 ma niepokojący oddźwięk wywołany mrocznie brzmiącą gitarą.

Gitarzyści mawiają między sobą, że tego jedynego brzmienia szuka się przez całe życie. W końcu brzmienie gitary jest jak podpis gitarzysty.  Jednym z tych ostatnich, któremu się udało wyrobić własne i niepowtarzalne „muzyczne ja” jest symbolem nowofalowego gitarowego podziemia. Rock N Roll Consciousness to pięć rozbudowanych kawałków. Nie są to przesadzone długaśne i alternatywne kawałki. Słychać w nich zdecydowanie, a Moore nagrał najlepszy solowy album. Złośliwi i ci megahiper alternatywni pewnie powiedzą, że zbyt lekkie i mało przesadne w swojej formie.  

poniedziałek, 15 maja 2017

Afghan Whigs - In Spades


Rzadko dzieje się tak, że muzyka nie jest nadgryziona zębem czasu. Są zespoły oryginalne, których znak rozpoznawczy  to niepowtarzalne brzmienie. Afghan Whigs to zespół  jedyny w swoim rodzaju, potwierdza to  nowym albumem - In Spades. Druga płyta, od czasu reaktywacji zespołu, samą okładką określa swoją okultystyczną formę. 

Zaczynając od  Birdland  zachwyt budzą  musicalowe smyki. Kontrabasy, skrzypce, wiolonczele połączone z wokalem Grega Duli brzmią jak stara soulowa ballada. Trochę nowocześniejsze jest  Arabian Heights. Szybki i dziarski beat rozkręca utwór do tego stopnia, że Duli przeistacza swój histeryczny wokal, w pełny agresji krzyk. Cieszy niepokojące brzmienie gitary, schowane w dalszym planie, po to by końcu kreować całość i poprowadzić melodię. Gniew w wokalu utrzymuje się w Demon Profile i nie objawia się w krzyku, a w barytonowym zawodzeniu. I tu kolejny musicalowy smaczek w postaci dęciaków podkręcających utwór do rangi dekadenckich majstersztyków mających funkowe zacięcie.  

Brzmienie Toy Automatic, według mnie daje największa frajdę . Utwór jest nagrany w dość specyficzny sposób, potęgując uczucie obecności  artystów. Nieziemsko poruszający. Wytchnienia nie daje spokojniejsze, ale też nie weselsze Oriole,  zagrane na gitarze akustycznej i skrzypcach, całość ozdabiają przestrzenne solówki i riffy wyjęte rodem z Floydów. I tutaj nie brakuje stoponiowego budowania napięcia i dramaturgii.

Dlikatność i romatntyzm ulatnia się w Copernicusie. Utwór zbudowany jest z prostego i dosadnego  rytmu i sfuzzowanego riffu. Tutaj kolejność jest odwrócona, bo im dłużej Copernicus trwa, napięcie spada przez oddalenie gitary z pierwszego  na drugi plan, zaś sam wokal zmienia się z krzyku w lament kogoś kto chce przed czymś uciec. Znajdą też się funkowe perełki w postaci Light The Feather. Osobisty faworyt! Agresywne, przebojowe, bujające i dramatyczne. Jest to jeden z energetycznych kawałków, które stoją w jednym rzędzie z najlepszymi kawałkami Red Hot Chili Peppers. Na szczęście jest coś na powstrzymanie rozgorączkowania w postaci filmowego I Got Lost z budującym napięcie fortepianem, który zaraz zmienia się w  balladę spod znaku Eltona Johna. Całość zamyka melodramatyczne, mocne i mroczne Into The Floor ze skromniejszym wykorzystaniem fortepianu, który był bohaterem poprzednika. Tutaj główną rolę po za Dulim, grają przestrzenna, lekko przybrudzona gitara.

In Spades to fenomenem jeśli chodzi o wagę tego albumu. Zanim przesłuchałem byłem zawiedziony, że jest to krótka płyta. Słuchanie zmęczy, to na pewno, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Kiedy kończy się In Spades przez dłuższą chwile towarzyszy cisza, spowodowana wgnieceniem w fotel. Afghan Whigs znajdzie się w podsumowaniach całorocznych ze swoją płytą.  Korzystając z okazji warto też wspomnieć, że Duli i spółka zahaczą o Warszawę 06.06. 


piątek, 5 maja 2017

Mark Lanegan - Gargoyle

Mark Lanegan

Kto chciałby przestudiować czasy odrodzenia muzyki gitarowej, powinien zacząć od dowodzonego przez Lanegana, Screaming Trees. Odniesienia do lat 60’tych jakie łączyli z rozciągającymi się dźwiękami psychodeli, dały podwaliny tym kojarzonym powszechnie z grungiem. Zespół nie przetrwał próby czasu i niepowodzenia komercyjnego. Każdy poszedł w swoją stronę. Mark Lanegan postawił na karierę solową. Doszło do tego, że Cobain  gra na gitarze i śpiewa w chórkach na The Winding Sheet.  Po tej płycie wyalienowało mnie, jak  geeka komputerowego, przez co olałem późniejsze płyty solowe muzyka. Dziś je uwielbiam a moim faworytem na równi z debiutem jest Bubblegum.

Dziś Mark Lanegan ma na karku 52 lata, niezliczoną ilość kolaboracji i dziesięć płyt solowych. Jest postacią charakterystyczną przez barwę głosu i aurę. Patrząc na wiek, złośliwi mogą kąsać uwagami. Jednak artysta unika przeistoczenia się w skamielinę muzyczną. Wszyscy przecierali uszy, gdy wyszło elektroniczne Blues Funeral. Phantom Radio było już potwierdzeniem kierunku jaki obrał artysta. Fascynacje światem sytnhowym kontynuuje Gargoyle. Razem te trzy albumy tworzą trylogię.

Na Grgoyle nie brakuje sporych zaskoczeń. Na pewno dziwi Goodbye To Beauty. Przypomina jedną z najsłynniejszych miłosnych piosenek U2. Bardziej agresywniejsze, ale radiowo lekkie Beehive muska uszy melodyjną chropowatością . Goodbye To Beauty i Beehive, w pewnym momencie stają w gardle niczym ogromna łamiszczęka. Na szczęście cukierka przepycha niepokojące Sister, gdzie trzonem jest melodia organów jakby odtworzona od tyłu. Całość uatrakcyjnia solówka saxofonowa z przesterowanym kanałem na pogłos. Czegoś takiego oczekiwałem po tej płycie. Mrocznego, chłodnego i minimalistycznego z chropowatym i melodyjnym wokalem podobnym do  Depeche Mode.

Zachwyt budzi Emperor, w którym słychać, że ręce maczał lider Queens of The Stone Age. Marszowy rytm,  nadaje aury przerażającego cyrku pełnego dziwadeł. Czysta gitara rytmiczna idealnie równoważy się z groovem charakterystycznym dla Josha Homme’a, który swoje pięć groszy dokłada swoim falsetem. Utwór byłby niczym bez akcentów organów potęgujących wrażenie cyrkowości. Instrument szczególnie słychać w Blue Blue Sea, krążący wokół powtarzającej si, pętli automatu perkusyjnego. Przywołuje to klimat z postpunkowych lat 80’tych. Chłód nowej fali drzemie w linii basowej  Nocturne, spotęgowany przez szkliste brzmienie gitary. W głosie Lanegana czuć więcej ekspresji niż zwykle. Miesza się złość z beznadziejnością a czasami nawet melodyjną delikatnością. O podobnej postpunkowej wrażliwości  jest Drunk on Destruction.

Na Gargoyle znajdzie się nawet miejsce dla gotyckiego Death’s Head Tattoo z pulsującym rytmem i ostrzejszym, bardziej przybrudzonym brzmieniem gitary.  Trochę z tonu spuszcza First Day Of Winter.  Utwór bezpieczny, wolny, przestrzenny w brzmieniu za sprawą ciągnących się rozmarzonych dźwięków, kojarzący się z tymi z Blues Funeral.  Na zakończenie płyty otrzymujemy Old Swan idealnie podsumowujące płytę. Nie brakuje tutaj równomiernego beatu, pejzaży gitarowych, których nie powstydziłby się nawet Throoston Moore. Mark Lanegan nawet z lekkością wyśpiewuje Queen of the world/Take me in your arms/Let me live again.


Słuchając Gargoyle można roztapiać się w tych organach i szklistych gitarach, nawet Lanegan tak nie męczy tą chropowatością tylko stara się nawet złagodzić ją delikatnym śpiewem. Może to nawet zasługa harmonicznych chórków jego dziewczyny albo Homme’a. Są momenty, kiedy ta płyta nudzi. Jest nierówna. Raz stawia na nogi a raz irytuje swoją przeciętnością. Słychać, że większość utworów znajdujących się na płycie nie wyszło spod pióra kompozytorskiego Lanegana tylko Roba Marshalla. 

niedziela, 30 kwietnia 2017

Impreza Gorillaz - Humanz recenzja



Gorillaz to projekt z ogromnym potencjałem. W skład zespołu wchodzą 2-D na wokalu i klawiszach, tajemnicza Noodle gra na gitarze, Murdock na basie, Russel na bębnach. Nie ma dla nich barier i rzeczy niemożliwych. Są to postacie wirtualne, ale chyba najbardziej żywe ze wszystkich jakie kiedykolwiek stworzono. Albarn i Hewlett przebili naukowców konstruujących cyborgi czy sztuczną inteligencję. Roboty, AI to dla mnie nadal Si - Fy i Gwiezdne Wojny, natomiast w istnienie tych czterech postaci wierzę na poważnie. Każda z nich ma swoją historię, jak Noodle, będąca wynikiem eksperymentu naukowego, w wyniku którego doskonale włada bronią i gitarą a jej imię to jedyne słowo, jakie umiała wypowiedzieć po angielsku w momencie dołączenia do składu Gorillaz. Zespół przenika dwa wymiary. Rzeczywisty i wirtualny. Oczywiście animowane postacie mają świadomość istnienia Albarna i Hewletta, jednak w ich przekonaniu wspomniani panowie przypisują sobie jedynie zasługi kwartetu.    
Dzisiejszy postęp technologiczny coraz bardziej pozwala na ożywienie postaci, czego możemy być świadkami już dzisiaj przy okazji premiery Humanz.  Wywiady z 2-D i Murdocem, które miały miejsce w Londynie zabawnie się ogląda a przede wszystkim te postacie ożywają. W dodatku aplikacje stworzone przez Electronic Beats pozwalają poznać nam inspiracje bohaterów, ich pokoje i zainteresowania. Jest to co najmniej fascynujące dla fanów zespołu. Kto wie może w przyszłości na scenie pojawi się cała czwórka? Sam Albarn nie wyklucza takiej ewentualności. W końcu pokazuje jeden z elementów przyszłości muzyki, związanej z AR i VR. 

Humanz jak do tej pory jest najgłośniejszą premierą tego roku. W końcu to kolejny album po sześciu latach ciszy w obozie Gorillaz. W dodatku na polskim podwórku zamieszanie spotęgowała zapowiedź dwóch czerwcowych koncertów w naszym kraju. Na albumie jest mnóstwo kolaboracji z innymi artystami i nie jest to nic dziwnego, gdyby nie fakt, że praktycznie we wszystkich kawałkach dominują goście. Zaburzona jest spójność albumu, przez co odnosi się wrażenie, że Gorillaz jest  w tle a Humanz to mixtape.
W otwierającym Ascension, mruczący wokal Albarna jest stłamszony przez połamany, szybki beat. Na szczęście lekki zawód miernym otwarciem szybko idzie w zapomnienie dzięki Strobelite, przy którym można się poczuć jak w funkowym klubie z lat osiemdziesiątych i tutaj doskonale spisał się Peven Everett ze swoim soulowym zacięciem. Piosenka ma idealne flow na słoneczne rozpoczęcie dnia.  Podobnie jest w Submission o synth popowym tle zgrywającym się z  wokalem Kelele wyjętym z R&B. Lekkość z jaką rozpoczął się kawałek zostaje nieoczekiwanie przełamana histerycznym rapem Danny’ego Borwna dodając całości psychodelicznego wymiaru. Z tej samej bajki jest niepokojący, z tłustym basem Carnival z niesamowitą narracją wokalną Anthonyego Hamiltona jako soulową apokalipsą.
Płyta ma też wymiar społeczno – polityczny co rzuca się od razu w Let Me Out. Cytując rymy Pusha T: Obama is gone, who is left to save us? / So togetherwe mourn, I’m praying for my neighbors / They say the devil’s at work and Trump is calling favors można dostrzec w nich komentarz odnoszący się do wyborów w USA. Nie jest to jedyny protest song, ale na specjalną uwagę zasługuje sarkastyczne Hallelujah Money, mocno wyróżniające się od reszty i tak różnych utworów. Benjamin Clementine brzmi jak przerażająca, kpiąca z kapitalizmu Nina Simon na tle anielskich harmonii wokalnych. Pozytywnie zaskakujący jest też występ Popcaana w Saturn Barz. Jako jamajski nawijacz obracający się w dancehallu, zazwyczaj nastraja pozytywnie a w gorillazowym kawałku, jego jamajska nawijka brzmi apokaliptycznie w towarzystwie ołowianego basu przeplatanego charakterystyczny mrukliwym głosem D-2. Nie brakuje łobuzerskich beatów wziętych rodem ze ścieżki dźwiękowej ostatniego Mad Maxa, co słychać w Charger. Gdyby nie Grace Jones ten kawałek z zapętlonym samplem byłby strasznym mózgojebem, od którego można zwariować, a tak, jest naprawdę czymś z klas. 

Najmocniejszym punktem całej tej poznawczej wyprawy jest Busted and Blue, w którym Damon Albarn samotnie pochyla się nad syntezatorami. Moment chwytający za gardło. Refleksyjna, smutna ballada bez gości. Przejmujący wokal z piękną linią. Coś czego wypatrywałem na Humanz jest w tym jedynym kawałku. Lekkość, nowoczesność i to gorillazowe „coś”, za które kocha się ten zespół. Możliwe nawet, że Busted and Blue naszkicowano, gdzieś tam przy okazji ostatniej płyty Blur. Z instrumentarium najjaśniejszą gwiazdą są tu syntezatory wyszarpane z lat osiemdziesiątych. Idealnym ucieleśnieniem  synthowego brzmienia jest Andromeda z housowym, bujającym ziarnem i suptelnym wokalem D.R.M.A. Wśród długiej listy gości, uwagę zwróciła obecność Jehny Beth. I tu kolejny raz pojawia się moje zdziwienie, bo We Got the Power nadaje się idalenie do radia jako wakacyjny hicior. Oprócz wokalistki Savages, ukryty jest też Noel Gallagher. We got The Power jest jak piosenka z Disneya przepuszczona przez psychoaktywny transowy filtr. Kolejne miłe zaskoczenie. Oprócz tych miłych zaskoczeń są też te niemiłe i na szczególną krytykę zasługuje Momentz uszyte prostą łupaniną na dwa. Nie potrafię zrozumieć dlaczego „to” w ogóle znalazło się na płycie. I bez tego utworu można wyczuć inspirację egzotyką japońską czy koreańską.


To czego najbardziej brakuje w Humanz to lekkość Gorillaz, którą można było do tej pory wyczuć. Gdzieś została zagubiona w tej porażającej ilości mieszanin tak samo jak członkowie zespołu w niekończącej się liście gości. Stanowczo za mało Gorillaz w tej płycie będącej bardziej składanką niż longplayem animowanego składu. Najnowsze wydawnictwo jest w dwóch wersjach. Podstawowa z dwudziestoma kawałkami i deluxe z sześcioma dodatkowymi. Warto wspomnieć, że na jednym z tych utworów jest modny ostatnio Rag’n’Bone Man. Nie jest to płyta idealna, ale ciekawa, wciągająca i wielowarstwowa. Patrząc pod kątem tego, że jest to dzieło Gorillaz czuć niedosyt.