Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lamenty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą lamenty. Pokaż wszystkie posty

piątek, 24 marca 2017

Wzrost cen za streaming powrotem do piractwa?

Nie spodziewałem się, że dożyję takich czasów kiedy, piractwo odejdzie do lamusa. Mówiąc krótko: wygrała wygoda! Koszt około 20 złotych miesięcznie nie jest wygórowaną ceną za ogromny dostęp do muzyki. Oszczędzam czas i unikam irytacji powstałej w wyniku użerania się z torrentami. Niestety ta wygoda może się skończyć. Wszystko przez projekt rozporządzenia w sprawie blokowania geograficznego Rady Europejskiej i Parlamentu.

Projekt dotyczy dystrybucji muzyki, gier i książek w wersji cyfrowej, w sposób taki, aby mogły być sprzedawane na całym terenie Unii Europejskiej. Idea z założenia nie jest zła, jednak użytkownicy Spotify, AppleMusic, Tidala i Dezzera mieszkający poza strefą euro, narażeni są na podwyżki za korzystanie z nich. Swoje niezadowolenie wyrazili polscy artyści oraz ZAPV listami wystosowanymi do europosłów. Zwracają uwagę na możliwość wzrostu piractwa, będące efektem wyższej ceny za licencjonowaną muzykę niemal dwukrotnie.
Problem dotyka nie tylko konsumentów ale też artystów i producentów, którzy mimo wszystko jakieś tam pieniądze otrzymują od serwisów streamingowych. 

Całą treść listu ZAPV można przeczytać tutaj.

Vinyle odnotowały w 2016 rok spory wzrost sprzedaży. Rynek wkrótce będzie nasycony a trend wygaśnie, czego nie można powiedzieć o dystrybucji cyfrowej, konkretniej streamingu. Do końca czerwca 2016 roku streaming przyniósł dochód rzędu 1,2 miliarda dolarów na całym świecie. W ciągu pół roku przekroczono przychód z 2015 roku. 
Spotify kilka dni temu (15.03.2017) ogłosiło, że korzysta z niego 50 milionów użytkowników mających płatną subskrybcję. Daleko z tyłu jest Apple Music z ok. 20 milionem użytkowników, choć patrząc na to w jak krótkim czasie ich zdobył, zasługuje na uwagę konkurencji. Sami artyści uwierzyli w muzyczne serwisy czego przykładem jest Jay Z z  Tidalem, którego poparli Jack White, Daft Punk czy Coldplay jednak ta platforma jest daleko w tyle jeżeli chodzi o ilość użytkowników.

Patrząc na Polski rynek muzyczny, media strumieniowe rosną w siłę. W pierwszym półroczu 2016 roku sprzedasz cyfrowa zanotowała wzrost o 13% w porównaniu do zeszłego. Udział w rynku to prawie 30% i przewiduję wzrost pod warunkiem, że Rada Europejska wprowadzi poprawki do projektu o blokadzie geolokacyjnej dotyczącej cen usług dla krajów z poza strefy euro. Dlaczego jestem pewny tego wzrostu? Ze względu na to, że sprzeda z fizyczna mimo lekkiego wzrostu dzięki vinylom będzie prawdopodobnie spadała na rzecz przyszłościowego streamingu.
Źródło: ZAPV
Nie uważam się za obrońcę tych platform, bo kupuję płyty i jestem zakochany w vinylach, jednak nie oszukujmy się. Streaming to bardzo wygodna rzecz, dzięki której można poszerzać swoje muzyczne horyzonty i poznawać muzyczny świat za naprawdę niewielką cenę. Dodatkowo wszystko rozbija się o legalną kulturę. Płacąc za muzykę wspieramy naszych ulubionych artystów.

Źródło: ZAPV

środa, 25 stycznia 2017

A Ty czego słuchasz?! Znowu lamenty

Kiedy poznaje się nowych ludzi nieodłącznym elementem tego rytuału są pytania. Pytania o to skąd jesteśmy, co lubimy, czego nie lubimy, czym się zajmujemy i takie tam. Z mojej obserwacji wynika, że odpowiedziami na te pytania są regułki, dawno wymyślone i po części nieaktualne, bo przecież my się zmieniamy, życie nie stoi w miejscu, więc światopogląd, zainteresowania mniejsze i większe też się zmieniają. To samo się tyczy pytania co lubimy, albo co słuchamy.

A jaka jest Twoja ulubiona płyta? Ulubiona Piosenka? …artysta? …gatunek? Zwykle odpowiadam In Utero, Frances Farmer will have her revange on Seattle, Cobain, grunge. Czy to jest prawda? Fakt uwielbiam Nirvanę, a muzyka i cała jej otoczka bardzo mi się podoba. Podarte spodnie, dziwne ubrania, swetry i koszule. Lubię kawę zwłaszcza ze Sturbucksa, którego pierwsza kawiarnia jest właśnie w stolicy grunge, a szef sieci był sąsiadem Cobaina. Urodziłem się na początku lat ’90, więc jak najbardziej, jest mi to coś bliskiego.

Udzielając powyższych odpowiedzi w jakimś stopniu towarzyszy mi poczucie kłamstwa i skrzywdzenia wielu doskonałych artystów, płyt i piosenek nie wspominając o nich słowem. Sami siebie szufladkujemy, tak samo jak muzykę. Śmiać mi się chcę z ortodoksyjnych „kuców”, „rapsów” czy innych poważnych znawców muzyki ograniczających się do jednego gatunku. Nieodłącznym elementem tych ludzi jest powaga. Są oni na tyle poważni, że nie zdają sobie sprawy, jak ośmieszają się swoją jednowymiarową elokwencją, kiedy mówią, że nie ma lepszej płyty niż Death Magnetic, albo lepszego zespołu niż Coma.  W dodatku są ostentacyjni w swoich poglądach, przez to jak wyglądają. Ktoś kto słucha metalu i nie ma glanów, łańcuchów i naszywek na plecaku nie kocha tak samo mocno, albo nawet bardziej „tej” muzyki niż ten, na pokaz wystylizowany „kuc”. Ci ludzie nie są świadomi, że artyści często kreują dla zwykłej zabawy, przekory lub zmiany świata. „Chodzące kserokopiarki” nie mają o tym pojęcia i wożą się jakby byli największymi propagatorami gatunku a reszta to gamonie, którzy nie są wystarczająco prawdziwi w tym co wyznają.

Kolejnym śmiesznym zjawiskiem są plakaty promujące koncerty! A raczej zawarty na nich element. Często młode zespoły, na takich plakatach dają swoje nazwy, a pod nimi, nie wiem po co, wciskają gatunek z kosmosu wyjęty, który i tak nic mi nie mówi - alterstoner, post – grunge,  surfandblackambientfolk. Jakby miejsce koncertu albo oprawa graficzna nie mówiła za siebie, że jest to muzyka gitarowa. Jest przecież internet za pośrednictwem, którego możemy odsłuchać sobie myzki zespołu z plakatu. Odbierają sami sobie słuchaczy! Pseudo twórcy gatunków i niepotrzebnego szufladkowania, przez co tracą ciekawość! To do odbiorcy należy określenie tego co usłyszał, bo jeśli band daje gig to dla publiki. Nie mam tutaj na myśli określenie czyli zaszufladkowanie, tylko rozwikłanie zagadki, zastanowienie się nad muzyką. Te młode zespoły same siebie nie szanują, co najważniejsze swojej twórczości. Jeżeli od zaprezentowania samej nazwy otagowanej gatunkiem, odkrywają się, dają na talerzu już podsuniętą kreację, to lepiej niech się nie zajmują tworzeniem. Sztukę jak i brzmienie powinno się samemu interpretować. Nie jak w szkole wbijać się w denny klucz wykreowany przez smutnych konformistów. Jeżeli twórca nie tworzy wokół siebie aury tajemniczości, niech się później nie dziwi, że gra koncerty tylko dla znajomych. Ludzi, którzy nawet nie pochylą, ani nie zastanowią się na swoją interpretacja tylko poklepią po plecach i pochodzą po klubie, jak paw bo są ziomkami typów z zespołu, którzy grają post- grunge.

Wracając do pytań o ulubionego, artystę, płytę, piosenkę. Uważam, że odpowiedź każdego dnia będzie inna. Słucham tego co lubię, ale na dzień dzisiejszy mając nastrój melancholijny moją płytą jest Dummy – Portishead a piosenką Roads z tej płyty. Jutro może to być Horses, Patti Smith, bo jestem w trakcie czytania genialnych swoją drogą Poniedziałkowych dzieci, zaś pojutrze moją ulubiona płytą będzie Podróż zwana życiem i tak w kółko. Owszem są ulubione rzeczy, ale nie sposób ograniczyć się do tej jednej. Jest mnóstwo czynników zmieniających wektor tego co kochamy, nienawidzimy, na co mamy ochotę bądź nie.
Muzyka jest o tyle skomplikowana, że wpływa na nas a my na nią. Nie jest martwa tylko żyje, dlatego nie należy, tak prostolinijnie podchodzić do niej, jako czegoś co może nas określić. Warto się zastanowić nad odpowiedziami na zadane nam pytania, niż po prostu palnąć rock! Warto wejść w interakcje ze sztuką!


poniedziałek, 2 stycznia 2017

Lamentowe podsumowanie

LAMENTOWE PODSUMOWANIE ROKU




Piątka odpowiadająca za doświadczenia najbardziej wryte w psychikę, choć nie koniecznie uchodzą za jedyne Top 5 tego roku. Na horyzoncie wielkie nadzieje i radości, smutki i przykrości. Płyt wydanych w zeszłym roku, takich, do których będzie się wracało całe życie na szczęście pojawiło się sporo.   




Chyba trzeba trochę zwolnić i nabrać dystansu. Jako dzisiejszy dwudziestoparolatek po studiach, dających w naszej rzeczywistości materialnie nic, jestem wykończony zdobywaniem wszystkiego i niemocą zmiany tego, co jest poukładane. To wielkie nic, dające poczucie beznadziejności, zagubienia się w świecie i porażenia kulturowego jakiego doznałem wkraczając w dorosłość. Ten porządek zrobili rodzice i dziadkowie, którzy mieli co zmieniać i jak. Mam na myśli nie tylko swoich, ale wszystkich rodziców – dzisiejszych 40 –sto, 50 –cio i 60 – cio latków. Jestem skazany żyć w tym co wykreowali, aby przeżyć. Stworzyli sobie raj – widzę to. Samochody, satysfakcjonująca praca, dzieci po studiach, dom. Nie mam nic z tego, co oni zaczynali budować w naszym wieku. Tak, już słyszę kpiące głosy wieszczące, że milenialsom w zamian za ich wymyśloną wyjątkowość należy się wymarzona praca, uwaga wszystkich i dobra XXI wieku. Cały zeszły rok doprowadził mnie do totalnej bezradności, wstydu i wołania… Brak pomysłu, na to co dalej. Coraz głośniejszy krzyk z tyłu głowy „Witamy w świecie dorosłych!” przerodziło się w brak ambicji, zanik kreatywności i odtrącenie marzeń. Umysł zaczęła zalewać tęsknota za beztroską i wymazaniem obecnego obrazu świata. Pewnego dnia ból, strach, tęsknota przybierają swój rozmiar do wielkości wszechświata blokując możliwość wyrażenia tego, z czym nie możemy się pogodzić. Zamiast eksplodować stałem się czymś zawieszonym w tym zgiełku. W tym podsumowaniu i akapicie znajdzie się Skeleton Tree. To wystarczy.



Bycie „cool” jest niezwykle trudne. Przeważnie ludźmi zajebistymi są Ci, którzy nie zastanawiają się nad odbieraniem ich przez otoczenie. Robią swoje mając wyjebane, ale z klasą. Tworzą coś, co obecnie nie jest zauważane na ogromną skale, jednak wiadome jest, że to co pokazują, przekazują, kreują przetrwa i przeżyje niejedną młodość niczym w przypadku Roberta Johnsona, który doczekał się chwały 60 lat po zakończeniu swojego krótkiego żywota. Ogłoszono go królem gitary bluesowej. I tak to zwykle po śmierci jest. Ktoś kogoś ogłasza królem czegoś. Są wyjątki i są artyści będący jedną z twarzy ludzkości już za życia. Kimś kogo by się pokazało przybyszowi z innej planety. Osoby, którymi się chwalimy, że lubimy, słuchamy, znamy, są cool nieświadomie.
Takie po prostu są i przyszedł na nich czas. Są zagubione i ciągle poszukują, nadając kierunek zajebistości, bo są w tym szukaniu genialni.
Stwierdzenie, że coś jest cool jest względne. Każdy ma swój ideał, swoją estetykę, swój świat. W moim świecie wiele osób jest cool, są to przeważnie artyści.
Jako, że jest to moje podsumowanie zeszłego roku miano najbardziej cool zdobywa The Kills. Połączenie garażowego brzmienia z elegancką elektroniką daje efekt o jakim może wielu pomarzyć. Pomieszanie dzikości z opanowaniem. Nonszalancji z precyzją. Przeciwieństwa połączone w spójny twór, dając przepis na odświeżenie muzyki, gdzie gitara gra pierwsze skrzypce. Jeżeli miałbym powiedzieć jako dziennikarz muzyczny w jakim kierunku powinien iść powiedzmy rock (brzmi to sztampowo) to właśnie ten, który obrało The Kills na Ash & Ice. Alison i Jamie są ucieleśnieniem klasy, szaleństwa i zajebistości. Nie ma nikogo bardziej cool niż oni.  




Często myślę o śmierci. Powody do szczęścia mam, po prostu cierpię na ból istnienia. To jest uczucie w rodzaju niepogodzenia się z zasadami panującymi w życiu, jednocześnie poddając się tym zasadom, ponieważ będąc nonkonformistą według własnego uznania nie przeżyłbym chyba dnia. Czarna gwiazda. Potulny, jak baranek brnę więc w to bawienie się w życie, bo wyjścia chyba nie mam. Są Ci których kocham i nie chcę stracić… To ważniejsze… Pomaga muzyka… Sztuka… Tworzenie i pisanie, do którego często się zmuszam przez „weltszmerc”. Czuję, że stanie się tu kameralnie i intymnie a ja obnażę się przed Tobą. Moją pierwszą intymną myślą, której się wstydzę, to myśl o swojej śmierci. Stworzenia z niej czegoś więcej niż tylko śmierci. Stworzenia historii o treści równej a nawet lepszej niż życie. Znaczy nie! Już się nie wstydzę! Ktoś kto umarł w tym roku, uświadomił mi, że każdy, gdyby tylko miał możliwość, zaplanowałby swoją śmierć i całą otoczkę towarzyszącą odejściu z tego świata. Nawet wybranie ulubionej piosenki na pogrzebie, ubrań czy pisanie listu pożegnalnego to planowanie śmierci. Bowie za życia zmieniał świat z każdą płytą. Z tą ostatnią pokazał, że w sposób artystyczny można z godnością się z nią pogodzić. Pogodzić nie oznacza w tym kontekście przegrać, być słabym. Pogodzić czyli spojrzeć jej w oczy i żyć z nią. Podać jej rękę i przedstawić się, tak jak to zrobił Bowie. Powiedział: „Cześć, jestem David Bowie. Moja śmierć będzie moją sztuką, nie twoją.”. Zdecydowanie Blackstar to nie płyta zeszłego roku. Ta płyta będzie ważna do końca świata, nie tylko ze względu na geniusz artystyczny naszego kosmity ale na jej wymowę i jak wiele warstw ma, jak dużo jeszcze jest do odkrycia w niej. W tych słowach, w tej muzyce. Jak słucham Blackstar to mam wrażenie, że właśnie tam kryje się tajemnica życia, śmierci i wszechświata. Jak gdyby Bowie znał odpowiedź na pytania czysto egzystencjonalne.



Często sobie powtarzałem, że starość to stawanie się niedołężnym i robienie z siebie karykatury zwłaszcza jeżeli chodzi o gwiazdy muzyki. Ikony muzyki rozrywkowej nadające kurs muzyce, obyczajom i takim ludziom jak ja, powinny umierać młodo, nie starzeć się, a jak już, to usuwać się w cień. Dla nas młodych starość jest mało atrakcyjna. Kpimy z dziadów czujących się na dwudziestkę w towarzystwie dziewczyn szczupłych, z długimi nogami, ogólnie super ładnymi. Dziewczyny lubią dojrzałych facetów. Tacy są starzy. Młody dojrzały jest nudny… Mimo to i tak do pewnego momentu bałem się starości i tych głupich zachowań starych, kreujących się na witalnych i nienadgryzionych przez ząb czasu nadludzi. Okej, wiem ze sceny ciężko zejść, nawet jak nie ma się nic do powiedzenia a kasa się kończy, bo trzeba utrzymać dzieci ze swoich piętnastu małżeństw itd. Ledwo stoją, ale grać grają, to samo co dwadzieścia lat temu a nawet pięćdziesiąt. Chyba rozwodziłem się o tej starości już rok temu więc do rzeczy. Iggy Pop, facet dogadał się z trójką zdolnych młodych i czujących klimat. Wiedzieli jak wydobyć z Iggiego to co starość przykryła. Mam wrażenie, że Pop nagrywając PPD przeżył drugą młodość a starość niekoniecznie musi wyglądać karykaturalnie. Można być naprawdę spoko zajebistym jak Iggy, zaakceptować starość, zmarszczki i fakt, że ludzi obrzydzasz występując bez koszulki a następnie dobrać muzyków, którzy są nadzieją muzyki gitarowej naszych czasów i nagrać coś co się może równać z najlepszą płytą legendą. Kiedy go słyszę na tej płycie to nie chce być jak Homme – młody, zdolny tylko stary, z podwójną młodością i zajebistą aurą którą młodość nie zastąpi. Ta płyta czyni mnie odważniejszym przed obliczem czasu, bo wiem jaki chce być na starość.



Zeszły rok był naprawdę pokręcony. Albo zacząłem się bardziej interesować, albo informacje skuteczniej przebijają się przez mur mojej ignorancji. Sytuacja w Europie, na bliskim wschodzie staje się dla mnie niezrozumiała. Konflikty powstające w imię miłości, wiary, pokoju i jedności niosą ze sobą niezliczone ilości niepotrzebnych ofiar. Idee, które tak naprawdę zaprzeczają temu co się dzieje rozpalają wszystkie niesprawiedliwości społeczne i to przez nie mamy obraz ludzi uciekających przed wojną, biedą, chowających się w swoich domach, nie czujących się bezpiecznie, tam gdzie przeżyli do tej pory swoje życie. Wszystkie działania w imię religii, pokoju i dobrobytu obywateli walczących państw prowokują mnie do wyjałowionych pytań. Leżę z słuchawkami na uszach patrząc w sufit i wyobrażam sobie, że na ulicę wybiegają żołnierze, terroryści czy cokolwiek. Nagle dom, twoja ulica, miasto, kraj nie jest taki bezpieczny jak by się wydawał. Dezorientacja, niepokój, troska o życie Twoje i bliskich upodabniają mnie w tej wizji do cielaka zaganianego do zagrody. Przerażonego, tęskniącego za matką i bezsilnego wobec swojego oprawcy. Często kreuje sobie takie sytuacje w głowie i zastanawiam się co bym zrobił w obliczu takiego ataku. Nigdy nie jestem w stanie jasno odpowiedzieć co bym zrobił wydaje mi się to takie nierealne… A jednak. Dzieci, kobiety, młodzi mężczyźni i starzy na całym świecie muszą się mierzyć z wojną, niesprawiedliwością społeczną, biedą i głodem coś co trzeba chyba zobaczyć na własne oczy albo samemu przeżyć, żeby zrozumieć, jak wiele się ma mogąc spokojnie wyjść z domu. Tak proste rzeczy zrozumiałem, choć na pewno nie w stu procentach, po wysłuchaniu The Hope Six Demolition. Zaangażowanie Pj Harvey w treść tego albumu, niesie za sobą idee tego, by artysta pisał o tym to co zobaczy, by pisał o prawdzie niczym dziennikarz. Ta płyta jest dla mnie muzycznym reportażem a PJ uwierzę we wszystko. Prawdziwość tej płyty dokonała we mnie wewnętrznej zmiany i choć trochę pokazała mi pewien skrawek świata i rzeczywistości, który dotąd był pomijany właśnie przez moją ignorancje i maniakalny egoizm. Do tego warstwa muzyczna jakiej w życiu nie słyszałem zwala mnie z nóg. Te dęciaki, akcenty wyszarpane niczym z gospel albo bluesa, klaskanie i te chóry…





W tym roku pokładam wielkie nadzieje, specjalnie na tę okazje kupiłem sobie kalendarz książkowy. Niezwykły i piękny, do tego związany z muzyką. Zapisuje w nim plany i postanowienia a te są szczególnie ambitne. Mam nadzieję, że w tym  będę bardziej zdeterminowany. Misja bloga gdzieś się zatraciła. Nikt nie chce czytać chyba wysranych i specjalistycznych recenzji, więc będzie inaczej… Wspomniany kalendarz jest złoty w kościotrupy, wewnątrz czaszki, demony, wielowarstwowe pejzaże rozpościerające się na brodzie prawdopodobnie wikinga. Ozdobiony jest w ilustracje Zbigniewa Bielaka współpracującego z Gohst, Myhem. Ogólnie człowiek ilustrujący black metal i wszystko co jest do tego podobne. Chłop ma niezwykły talent a kalendarz dał mi dużo radości. Ja mam 94 egzemplarz a nakład liczy 500 sztuk więc warto chociaż sprawdzić i się zastanowić nad takim pięknym nabytkiem. 

zbigniewbielak.bigcartel.com

sobota, 12 marca 2016

O tym co się słuchał a nie pozornie wygrało - the end.


Ze względu na możliwość wymieniania po kolei płyt i artystów którzy mnie uwiedli w zeszłym roku trzeba, to kończyć jednym konkretnym wpisem zbierających garstkę tego, co dobre i lubię. Druga i ostatnia część, O tym co się słuchało a nie pozornie wygrało!

W dwa tysiące czternastym wybrałem się na koncert kapeli, która przedstawiała swoją twórczość jako niewydane kawałki Cobaina. Pomyślałem, że muszę iść i to sprawdzić. Okazuje się, że chłopaki z Marylin Nomore są świetnym przykładem na to, że twórczość wydająca się kopią czegoś co już istnieje wcale nie musi nudzić. W ich twórczości istnieje jakiś totalny, niezrozumiany dla mnie paradoks, bo słysząc ich na koncercie pierwszą myślą  było faktycznie porównanie do Nirvany i to z czasów Bleach, ale kawałki Marylin Nomore są ich kawałkami i w żaden sposób nie są banalną kopią zespołu z Seattle a wręcz znakomitym przedłużeniem gatunku. Ich Ep-kę znalazłem dopiero w zeszłym roku a to co było na koncercie to już inna sprawa…

Wśród nowości z 2015 roku miodem dla ucha było i jest The Pale Emperior Mansona. Marylinowi posłużyła zmiana gitarzysty i nagrali wspólnie coś co jest dojrzałe. Skończył się satanistyczny pastisz, w którego miejsce wskoczył przebojowy blues w oryginalnej formie jaką ulepił Manson wraz z muzykami. Jego ostatnia płyta pokazała, że chłop ma klasę, smak i pomysł na nowe muzyczne ja.
Moore swoim The Best Day zabiera świadomość człowieka jak najdalej od ciała. Post-apokaliptyczny charakter przypomina mi trochę twórczość R.E.M..  Minusem nie raz jest długość powtarzanych pętli w piosence co z czasem bardzo nuży, ale tak to jest w alternatywie. Albo kawałki są mega krótkie i trwają dwie minuty albo najmniej mają po pięć minut.

Na szczególną uwagę zasługuje kilkanaście utworów udostępnionych na Bandcampie przez samego Johna Frusciante. Pałam miłością do jego nowych eksperymentów dźwiękowych, w których występuje gitara i on jako John Frusciante. Według mnie Fru tworzy coś ponad wszystko. Wiem, że są ludzie, którzy nie potrafią tego słuchać i zrozumieć jego twórczości odkąd wydał PBX Funicular Intaglio Zone. Do mnie te Rolandy bijące z szybkim tempem, syntezatory i ta cała otoczka synthpopowa nawiązująca do lat osiemdziesiątych uderza prosto w mój czuły punkt. Powoduje, że na nowo ekscytuję się muzyką. Jak dla mnie ten człowiek stworzył swój niepowtarzalny styl jako artysta. Ciężko nawet określić tę muzykę jednak czuć w niej szczerość, uczucia jakie zostały przelane z jej pomocą.

Moim sercem zawładnęła płyta Jamiego xx znanego z zespołu The xx. W In Colour najbardziej spodobał mi się ten luz płynący z utworów zawartych na tej płycie. Przy Loud Places – moim faworycie z tej płyty – łzy ze wzruszenia napływają mi do oczu. Jest coś co ujmuje po prostu człowieka i już. Rzecz ma się tak samo z teledyskiem Daughter do utworu Doing The Right Thing.  Wracając do Jamiego, facet wydał znakomity poprawiacz humoru, ale nie jakiś głupiutki tylko zmuszający myślącego człowieka do pewnej refleksji.

Z serii elektroniki popowiej zeszłego roku bardzo przypadła mi do gustu płyta Sea You Later The Dumplings. Duetu bardzo młodych, zdolnych i dobrze wyglądających artystów. Krążek nie jest nudny. Najbardziej mi się podoba to, że każdy utwór jest inny i kreuje swój własny świat. Cała płyta jest jakby uniwersum tych wszystkich światów łącząc je w jedną kupę przy czym nie zlewając się w jedną banalną całość. Z ciekawością będę obserwował dalsze poczynania tych młodych muzyków z talentem, który ja im totalnie zazdroszczę.

Albumem towarzyszący mi od zeszłego roku jest też Abyss , którego recenzje pojawiła się na moim blogu. Przestrzeń i ciągnące się błotniste brzmienie gitary jest bardzo nastrojowe w połączeniu z baśniowym śpiewem artystki. Mocno wpływa na percepcję i przeogromnie inspiruje.

Z perspektywy czasu zawiedziony jestem płytą Dodge and Burns za swoją przeciętność. Rzadko wracam do krążka The Dead Weather. Z drugiej strony co tak mocno zdefiniowany zespół może zaproponować innego? Mam nadzieję, że za jakiś czas dowiemy się i dostaniemy muzykę zespołu White’a i spółki w nowej formie stanowiąc dla nas zaskoczenie!


Zeszły rok był owocny w dobre płyty i debiuty. Dużo można by wymieniać, u mnie kolejność jest przypadkowa i to że wymieniłem tych artystów nie ma żadnego znaczenia. Zabrakło w tym wpisie Deafheaven,  Beachhouse, Killing Joke, Mgły, JAAA! i wielu innych artystów i ich dzieł zasługujących na znacznie więcej niż moje słowa w tym najbardziej opiniotwórczym blogu świata. Niestety w nieskończoność, tak nie można pisać więc po prostu sprawdźcie to i owo i zadajcie sobie pytanie czy w muzyce i naszych gustach muzycznych jest klucz i do czego jest nam on potrzebny?

czwartek, 4 lutego 2016

Kurt Cobain - idol kakofonistów? - O tym co się słuchało, a nie co pozornie wygrało!








Nirvana – największy zespół ostatnich trzydziestu lat. Śmiem twierdzić, że za dziesięć lat i więcej, nadal będzie to największy zespół ostatnich dekad. Wśród dzisiejszej papki jaką funduje nam show biznes nie ma mowy na takie zjawisko jak Nirvana. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta. Dzisiaj, to artysta musi się dostosować do rynku i stać się produktem, aby grać koncerty na pełnych stadionach. Są oczywiście wyjątki będące kreatorami rynku. Są nimi szczęściarze i czołowe postacie muzyki, które zrobiły karierę przed światowym komercjalizmem.  Drugim powodem jest stała rotacja zrzucająca z piedestału „gwiazdy” zastępowane nowymi i „świeżymi” twarzami powielając schemat poprzedników.

Kurt Cobain to mój ulubieniec a Nirvana i jej muzyka uderza prosto w serce, umysł i wypełnia każdy fragment mojego ciała. Twórczość Cobaina jest czymś co sam bym chciał stworzyć i co uwielbiam słuchać. Melodyjność i lekkość, połączona z brudnym ołowianym brzmieniem i krzykiem uderza prosto w mój gust. Do tego dochodzi wrażliwość, charyzma jaką emanuje sam Cobain i jego muzyka, z którą się utożsamiam. Ikonie grunge poświęciłem pół swojego życia, ucząc się jego piosenek, czytając teksty poświęcone każdej cząstce jego życia, oglądając koncerty i filmy. Swoją fanowską obsesję postanowiłem wykorzystać do napisania pracy naukowej wymaganej do ukończenia studiów. Mój wybór zakończył się szczegółowym analizowaniem wszystkiego co dotyczyło Cobaina. Wertowanie książek po nocach, przemierzanie internetowej otchłani w celu zebrania materiałów na moją pracę dyplomową. Towarzyszyło temu wszystkiemu ogromne podniecenie, natomiast wieść o nadchodzącym, autoryzowanym dokumencie o artyście, w którym mają się pojawić niepublikowane wcześniej materiały z prywatnego archiwum muzyka i jego rodziny spotęgowały moją euforię.
   
Cobain: Montage of Heck to poruszający obraz muzyka. Jest to podróż przez życie artysty od etapu dzieciństwa poprzez okres dojrzewania, do momentu aż stał się ikoną lat dziewięćdziesiątych. Oglądając film w jakiś sposób doświadczamy wrażliwości jaką emanował Cobain, o której wszyscy wspominali. Oglądając ten film rodzi się w widzu przekonanie, że tak wrażliwa osoba, świadoma swojej odmienności nie jest gotowa na sławę. Dokument jest bardzo przystępny ze względu na brak wypowiedzi mnóstwa osób a jedynie tych, które przyszły by na jego pogrzeb, nawet jakby był tylko sprzedawcą w sklepie. Wypowiedzi tych pięciu najbliższych osób przeplatają się z animacjami 
holenderskiego artysty łącząc się w niesamowicie spójny obrazek z narracjami Cobaina i jego muzyką pochodzącą z prywatnego archiwum. Ponadto ciekawym zabiegiem było ożywienie graficznych dzieł muzyka i jego licznych kolaży. W Montage of Heck widzimy różne oblicza artysty. Występuje Cobain zakochany i szczęśliwy, znudzony i zdołowany, ruchliwy i wykończony. Jedyną wadą filmu jest to, że dla kogoś kto przeczytał choćby jedną książkę o Nirvanie, Montage of Heck nie wniesie nic nowego. Film zainicjowany został przez córkę muzyka i ugruntował, to co możemy wyczytać w dostępnych wydawnictwach, pomijając oczywiście te wymierzone przeciwko Courtney Love.

Z okazji pojawienia się filmu na półkach sklepowych pojawiła się również płyta Kurt Cobain: Montage of Heck The Home Recordings sugerując, że jest to solowa płyta muzyka jak i soundtruck do filmu. Dla fanów artysty to pozycja niezwykle wyjątkowa. Dla zwykłych zjadaczy chleba kakofonia i śmieć. Sama płyta nie zanotowała wysokich sprzedaży i pochlebnych recenzji. Strona będąca przeciw wypowiada się za Cobaina mówiąc, że sam Kurt nie chciałby udostępniać takich nagrań. Ja głosu w tej sprawie nie zabiorę, bo nie mam takiego prawa. Dodam jedynie, że niektórzy zbytnio poczuwają się do bronienia jego nonkonformizmu, będącego jedynie połową postawy wypełnionej także konformizmem.


The Home Recordings to pozycja, jak wspomniałem dla wielkich fanów mających możliwość dzięki temu wydawnictwu poczuć więź z artystą, mając jednocześnie wrażenie, że dzieli się razem z nami swoją intymnością. Jak dla mnie jest to portal przenoszący do głowy Cobaina i jego pokoju lub mieszkania w Olympii. Niektóre pozycje na płycie dowodzą zamiłowania muzyka do rejestrowania kolaży i eksperymentów dźwiękowych stanowiących coś w rodzaju dzienników jakie prowadził Cobain lecz w formie dźwiękowej. Są to nagrania słabej jakości zarejestrowane „kaseciakiem” w domowych warunkach, więc jeżeli ktoś oczekuje od tej płyty pięknych i skończonych piosenek, lepiej niech zostanie przy Nevermind i zapętla sobie Polly. Podsumowując są tam covery, szkice szkiców utworów i przearanżowane kawałki takie, jak Do Re Mi czy Sappy, które w moich domysłach miały zająć jakieś miejsce na solowej płycie Cobaina albo przynajmniej pokazują jaki mniej więcej miałaby kształt.










czwartek, 28 stycznia 2016

Zwierzenia Kakofonisty!

Poniższy tekst zapowiada nowy, mały cykl tekstów o tym co się słuchało, a nie co pozornie wygrało!

Okres dzielenia się wrażeniami minionego roku mamy już za sobą. Pokładane nadzieje na ten nowy wciąż kwitną.  Czekają nas niesamowite koncerty (w naszym kraju) super grup takich jak RHCP, Black Sabath i Death Napalm itd. W tym roku doczekamy się również koncertu Guns’n’Roses.  Pop nagrywa z Hommem... Dzieje się!

Mój poczytny blog poświęcony muzyce odcina się od tego typu zabiegów, jak ustalanie kogo płyta była najlepsza w tym roku. Muzyka, sztuka, kultura to nie wyścig. Artystom zapewne również nie chodzi o bycie na pierwszym miejscu w jakimś rankingu pitchforka czy Rolling Stone, tylko o oddanie siebie w muzyce i odtworzenie tego co w głowie, duszy i sercu gra. Tak powinien myśleć artysta. Nie mnie jednak to oceniać. Artysta ze mnie żaden, spec od muzyki też. Grafoman i kakofonista - tak.

Nie mam zamiaru powielać schematu, gazet i portali poświęconych muzyce, które wskazują palcem co zasługuje na podium a co nie, mając swoich czytelników za debili a twórców za konie wyścigowe. Wielcy znawcy, którzy prześcigają się w opiniach o nagranych materiałach idą w banał, powtarzając je po sobie nawzajem. Bez brawury i szczerego opisania muzyki. 

Po długim czasie przerwy postanawiam sobie na nowy rok, że nie będę taki jak, cała reszta świata fonograficznego, że będę odważniejszy i pisał z serca o niej, taka jaka jest. Pisał, jak kochanek o swojej kochance, jak mąż o swojej upierdliwej żonie. Chcę mieć tą wolność jaką zbudował sobie David Bowie. To on zaszczepił we mnie uczucia i percepcję za pomocą, której patrzę na wszystko co mnie otacza. Mogę być kim chcę i szukać czegoś nowego. Nie powtarzać tego co istnieje.


Czytając te wszystkie podsumowania w gazetach i na portalach, zadałem wewnątrz siebie pytanie, jakby wyglądał ranking stworzony przeze mnie. Długo główkowałem i takową listę zbudowałem. Po ciągłych roszadach i zmian miejsc postanowiłem, że jebie mnie to, kto jest na pierwszym miejscu i po prostu napiszę co mi się spodobało w ubiegłym roku i przy jakich płytach włos się jeżył. Nie będą to jedynie nowości. 
Prezentacja ociera się o hipokryzję, ale nie jestem wstanie przesłuchać całej muzyki świata kumulującej w sobie niezwykłe zbiory dźwięków mając nadzieję trafić na nie prędzej czy później.