piątek, 23 października 2015

Chelsea Wolfe zabiera w paraliżującą odchłań - Abyss


Chelsea Wolfe  
Chelsea Wolfe jest jedną z charyzmatycznych kobiet w muzyce. Śmiało można ją ustawić na piedestale obok  takich artystek  jak PJ Harvey, Björk i Jarobe. Artystka w swojej twórczości łączy folk, metal a nawet  doom. Dwa lata po wydaniu Pain Is Beauty pojawia się Abyss udowadniający fakt, że Chelsea ma banalny przepis na to, jak połączyć coś brzydkiego z czymś pięknym. Powiedzmy sobie, że oblewamy elfa smołą i doczepiamy mu białe, anielskie skrzydła, emanujące białą poświatą. Brzmi nienormalnie, ale prawda jest taka, że amerykańska songwriterka nagrała najlepszy album w swoim dorobku a w końcowo rocznych zestawieniach powinna znaleźć się w czołówce. Co więcej można ją podejrzewać, że przyszły krążek będzie jeszcze bardziej wyjątkowy ze względu na pojawiający się progres z płyty na płytę.

Na Abyss usłyszymy 11 utworów będących opowieścią o paraliżach jakich Chelsea doświadczyła podczas snów. Efektem takich stanów jest totalna niemoc człowieka do podjęcia jakiegokolwiek ruchu, w czasie snu lub po przebudzeniu. Dosłownie ciało i świadomość doznają paraliżu.
Krążek otwiera Carrion Flowers odziane w zimne przesterowane brzmienie basu i wywołujące niepokój ozdobniki. Jest dość szokującym wprowadzeniem w krainę snu jaką proponuje nam artystka, a wszystko za sprawą doomowych riffów. Tak samo rzecz się ma w Iron Moon z baśniowym, delikatnym wokalem, który w refrenie zastępuje sfuzzowany śpiew z otoczką niedbale uderzonych, sludgowo doomowych riffów. Jest to przykład tego jak sprawnie Wolfe potrafi zsyntezować delikatność, ciepło swojego głosu, z zimnym, szorstkim i smolistym brzmieniem całej reszty. Fani doom metalu powinni znaleźć na Abyss  smakowity kąsek w postaci Dragged Out przywołujący na myśl twórczość Sun O))). Wszystko przez powolne, wyzierające smoliste dźwięki o przestrzeni większej niż wszechświat, z którego końca dociera do nas niepokojący dźwięk dzwona. Jest to ostatni moment ekstremalnej i bagnistej wizji snu. Później jest tylko bardziej magicznie i melancholijnie, jak choćby w Maw. Akustyczna gitara na przemian z lekko przybrudzoną gitarą rodem wyjętą z shoegaze’u w refrenie, współgrają z eterycznymi wokalizami. W Grey Days doświadczymy gotyckiego klimatu jakie fundują nam smyki. Jest to chyba najsłabszy moment na płycie jednak nie odstaje poziomem od pozostałej dziesiątki. Bez wątpienia utwory oblane są wiadrem elektroniki, co 
doskonale usłyszymy w After the Fall z niepokojącą linią melodyczną, trochę fałszującą, co jest charakterystyczne dla Wolfe. (Jest to dla mnie zagadką, że takie fałsze tworzą mistyczną melodię). W końcówce utworu uderza future popowy akcent syntezatorów, tonących z czasem w bagnie zimnego brzmienia wiosła. Jedynym folkowym akcentem jaki daje się wyłapać w najnowszym dziele songwriterki to akustyczne Crazy Love, tworzące jedno ciało z szorstkim brzmieniem basu i skrzypcami. Tłem dla utworu są dźwięki przypominające wycie cierpiących zmór. W trakcie słuchania Simple Death dostajemy możliwość rozluźnienia się i zrelaksowania przy anielskim wokalu. Podobnie jest, kiedy wybrzmiewa Survive z powtarzającą się przez cały utwór metalową linią basu i akustyka. Bardzo podoba mi się idea budowania utworu opartego na jednym riffie, który z czasem ma przekształcone brzmienie. Wydawać się może, że im bliżej końca tym Wolfe spuszcza z tonu, jednak nic nie jest bardziej mylnego. Lżejsze brzmienie ustępuje na rzecz szybszego tempa (Color of Blood), co nieźle stymuluje wyobraźnie, odbiór całości i dzięki czemu nie da się zawiesić bezmyślnie w twórczości wokalistki. 
Końcowe The Abyss  wyposażone jest w dawkę kakofonii i psychodeli, przypieczętowując narastający z każdym utworem paraliż.

Abyss jest dziełem kompletnym pod względem kompozycji i produkcji. Twór ulepiony z chłodu, szorstkiego brzmienia generowanego przez maszyny i ciepłego, baśniowego charakteru twórczości Chelsea jest ucieleśnieniem syntezy jaka istnieje w przyrodzie. Odpowiedzialny za produkcję John Congleton współpracujący ze Swans, St. Vincent i Sigur Rós wspólnie z muzykami stworzył przestrzeń jaka dominuje w nowej muzyce artystki. W przypadku tego krążka jest to kluczowa cecha nadająca muzyce tło i dramaturgie kreującą otchłań (z ang. Abyss). 


https://chelseawolfe.bandcamp.com/



środa, 14 października 2015

Dope - film z oldschoolowym rapem


          Można powiedzieć, że lata ’90 są nadal żywe i zdobywają coraz więcej wyznawców swojej estetyki. Ktoś by stwierdził, że „gimby nie znajo”, ale ten kto wychował się w latach ’90 i nie jest ślepy, widzi na ulicach dziewczyny i chłopaków we flanelach i Levisach z dziurami na kolanach. Dziewczyny oczywiście wracają do spodni i spodenek z wysokim stanem. Taki wizerunek był charakterystyczny dla zbuntowanej młodzieży, dziś natomiast jest to moda, która przeminie.
Po ostatniej dekadzie dwudziestego wieku zostanie ponadczasowa muzyka. Dominował grunge, zaczęła się mocno rozwijać muzyka elektroniczna no i hip hop. Każdy z tych kierunków muzycznych ma swojego bohatera i duże grono melomanów muzyki powraca do tych nagrań przyprawiając się o dreszcze podniecenia.
               Bohater filmu Dope, Malcolm Adekanbi jest kujonem z ambicjami pójścia na Oxford, co odróżnia go od sąsiadującego z jego podwórkiem, środowiska dilerów narkotykowych. Chłopak nie tylko z powodu swoich ambicji wyróżnia się na tle społeczeństwa. Przede wszystkim rzuca się w oczy jego wygląd, jakim nie pogardziłby szanujący się hiphopowiec z epoki kaset magnetofonowych. Chłopak ma hopla na punkcie lat ’90 co jest skutkiem walających się po jego pokoju starych konsol, gierek i kaset. Malcolm jest liderem składu hiphopowego Awreeoh w skład, którego wchodzą jego przyjaciele. Twórczość zespołu wpółtworzy znakomity soundtrack.

  Dope to lekka komedia z wątkiem kryminalnym i romantycznym. Humor kręci się wokół seksu i narkotyków. Wątek romantyczny dotyczy relacji głównego bohatera i dzielnicowej piękności związanej z dilerem narkotyków – Domem. Osią wątku kryminalnego są narkotyki, które znalazły się w plecaku Malcoma w trakcie imprezy. Przerażony całą sytuacją, chłopiec najpierw jest ścigany przez dwójkę osiłków chcących przejąć towar, a później zmuszony jest sprzedać narkotyki za pośrednictwem internetu.
               Film momentami zaskakuję i ma się wrażenie, zwłaszcza w końcówce, że ogląda się jakieś wybitne kino amatorskie. Może faktycznie tak jest. Moją uwagę przykuł jednak soundtrack i kompozycje filmowego zespołu, gdzie słyszymy funkowe rytmy i rapowane wersy dając porządną dawkę odschoolowego rapu.






piątek, 9 października 2015

Muzyczny super gang atakuje


               
          Na początku istnienia The Dead Weather,  słuchaczy przyciągało nazwisko White. Dziś, fakt że lider legendarnego  The White Stripes jest w zespole ma mniejsze znaczenie. Wysoki poziom utrzymywany na albumach, schowanie się Whita na tyłach sceny, za bębnami oraz obarczenie rolą frontmenki Alison Moshart  (The Killis) jest jednym z dowodów, że to nie kukiełkowy teatr Whita a zgrany gang wszechstronnych muzyków. Oprócz Moshart i Whita w zespole możemy usłyszeć grającego na gitarze, syntezatorach i innych cudacznych elektronicznych wynalazkach Dana Feritę (Queens of The Stone Age) i Jacka Lawrenca (The Greenhornes, The Raconteurs) odpowiedzialnego z bujające linie basowe.
               

           Supergrupa, a raczej supergang, który wyglądem przypominają muzycy, przez pięć lat nagrywali swoje najnowsze dzieło. Wszystko przez zawrotne kariery, pochłaniające czas każdego z osobna . W momencie, kiedy pojawił się Dogde and Burns zastanawiałem się, czy płyta nagrywana w tak długim czasie, będzie spójna a stwierdzenie „ wszystko i nic” może okazać się idealne. Potwierdza się tylko jedno. Jest Wszystko – ale tylko to co niezbędne! Wyraźnie słychać, że każdy z członków zespołu dodaje tu swój tajemniczy składnik twórczy.
            Utwór otwierający album brzmi jak żywcem wyjęty z z solowego albumu Jacka White Lazzareto. Być może Moshart i Ferieta zainspirowali się twórczością kolegi. Groove gitary mocno przypomina tą, która wybrzmiewa na wspomnianym krążku, do tego harmoniczny wokal Moshart mocno przypomina głos Whita. I Feel Love (Every Million Miles), bo o tym kawałku mowa ma bardzo chwytliwy refren, odtwarzany później w  głowie, kiedy dopada bezsenność.

                  Fanom stonerowskiego luzu i odrobinki psychodeli na pewno przypadnie do gustu Buzzkill(er), idealnie nadający się jako soundtrack do westernu stworzonego przez Tarantino, gdzie z ekranu będą atakować nas kałuże krwi rewolwerowców. Słychać idealnie kunszt kompozytorski Ferity.
               Let Me Through jest jednym z bardziej szalonych momentów na płycie, jeżeli słucha się ją w całości. Pulsujący, zachrypły bas i ekspresyjny wokal Moshart, bardzo nakręcają słuchacza powodując głód dalszego rozpierdolu. Dopiero pod koniec utworu, mocno spragnieni, dostajemy rozszalałe riffy gitarowe. Po tym utworze reszta płyty jest już jednym wielkim tańcem i szaleństwem naładowanym energią.
                
W Three Dolar Hat  zwrotki wyśpiewuje White, któremu akompaniuje syntezator wydający dźwięki jakie były w grach z lat 90, do tego dochodzi niepokojąca linia basu przez co ma się wrażenie, że słyszymy zgrywających z słuchacza psycholi. Bardzo dobrym zabiegiem jest ostry, rasowy refren z szorstkim brzmieniem gitar, dzięki czemu utwór nie jest za bardzo męczący i nie narzuca się swoim dziwactwem.
               Lose the Right i Rugh Detectiv to chyba najsłabsze momenty na płycie, brzmią dobrze, jednak są to po prostu dobre kawałki z jakich słynie supergang. Pierwszy z nich na myśl przywołuje tutaj znowu Lazzareto. Przeciętność na szczęście przeganiają następne utwory z Dogde and Burn, choćby singlowe Open Up z apokaliptyczną linią melodyczną. Słysząc ten utwór wokalistka jawi się przed oczami jako czarownica, a reszta zespołu jako pomyleni grabarze, usługujący swojej wiedźmie. W tym utworze, jak we większości nagrań z najnowszej płyty, zespół wzbija się ponad swoją przeciętność.
               Krążą głosy, że Dogde and Burn , to nic nowego i porządnie zalatuje nudą. Owszem zespół ma mocno zdefiniowane brzmienie, ale w ich twórczości nie ma wspomnianej nudy a jedynie rozwrzeszczany i szalony rock’n’roll. Przy takim projekcie pobocznym, jak The Dead Wheater, muzycy mogą darować sobie zbędne eksperymenty, choć i takich nie brakuje na nowej płycie, mimo że są to małe smaczki, dla wprawionego słuchacza są frajdą. Świadczy o tym cudownie przemycona w Mile Markers linia wokalna  jakiej nie powstydziłaby się żadna piosenkarka popowa. Refren jest naprawdę słodki i cukierkowy co idealnie kontrastuje z niby rapowanymi zwrotkami.                               Kolejnym przyjemnym zaskoczeniem je

wtorek, 6 października 2015

"Kurt Cobain. Montage of Heck: The Home Recordings" - Premiera singla.


           W sieci pojawił się singiel  promujący ścieżkę dźwiękową do filmu Kurt Cobain: Monatge of Heck. Premierę albumu wyznaczono na 13 listopada a promuje go Sappy.  
            
           Singiel promujący Kurt Cobain: Montage of Heck Home Recording, to melncholijna ballada odziana w delikatną barwę brzmienia gitary oraz bardzo smutny wokal. Nie ma tu złości, krzyku i rzężenia gitar. Słychać ból, znudzenie i niechęć do wszystkiego. Czyli to, co ma porządnie skacowany człowiek. Melodia utworu idealnie komponuje się do szarych, jesiennych dni zwabiając nas w czarną odchłań rozpaczy i użalania się nad sobą. Bez żadnych kompleksów taka forma Sappy mogłaby się znaleźć choćby na In Utero. Pasowałaby z pewnością do klimatu ostatniego studyjnego dzieła Nirvany.
          
           Sappy można było usłyszeć przy okazji wydania składanki Sliver, na której znajdują się domowe nagrania twórczości muzyka oraz dema. Piosenka brzmi bardziej rasowo w kontekście grunge. Brzmienie gitar jest charakterystczne dla Nirvany. Melodyjność odziana w ołów i poszarpane solówki uzupełniają się z zachrypniętym niemal krzyczącym wokalem lidera Nirvany.

piątek, 26 czerwca 2015

Postapokaliptyczne demo A


Feel The Veins to od niedawna istniejący duet . Żyły z powodzeniem mogą podszywać się pod zespół pochodzący ze Skandynawii albo podziemnej sceny Los Angeles. Na szczęście tego nie robią, dzięki czemu muzyczny underground w Polsce wzbogaca się o nową perełkę.  Zespół jakiś czas temu wydał Epkę zawierającą pięć mocnych, około metalowych utworów.
               Dzieło nosi nazwę Demo A. Można podejrzewać twórców o nawiązanie do kasety magnetofonowej, która ma stronę A i B z czego wynika iż materiał zespołu prawdopodobnie zostanie wzbogacony w niedalekiej przyszłości o Demo B, czyli tą drugą stronę zapomnianego nośnika. Jeżeli moje podejrzenia się sprawdzają,  Feel The Veins tym zabiegiem manifestuje swoją niezależność  oraz opór wobec panujących mód, czego symbolem była kaseta na której znajdowały się zakazane przez reżim piosenki.
               Na Epce dominuje mroczny ale momentami nawet przebojowy klimat utworów. Wszystkie z pięciu kawałków wywołują lekkie poczucie niepokoju za sprawą ciężkich ołowianych riffów oraz krzyko – śpiewu, nieraz intonowanego jakby przez psychopatę, a czasami postapokaliptycznego proroka siejącego swoją narracją mrok i depresje jakiej nie powstydziliby się  norwescy metalowcy.
               Wspomniane ołowiane ciężkie riffy atakują nas swoją gęstością i leniwym pijanym rytmem, już podczas pierwszego utworu. Trashowe brzmienie uzupełnione zręcznie wstawionymi growlami stanowią subtelny ozdobnik dla całości  FTV.  Obecne są zdrowe przyspieszenia w tempie co nakręca słuchacza i pobudza jego uwagę, niejednokrotnie zaskakując nagłymi zwrotami.
               Kill Count wpisuję się w estetykę czasów, kiedy to  Sub Pop wydawał swoje pierwsze legendarne składanki,  takie jak Sub Po 200 prezentujące zespoły gruge’owe . Riffy występujące w utworze, zestawione z emocjonalnym śpiewem wokalisty, totalnie oddają klimat brzmienia Seattle. Oblana ołowiem melodia nie narzuca się słuchaczowi i jednoczenie w pada w ucho, co skutkuje nuceniem utworu podczas codziennych czynności. Takie samo odczucie towarzyszyło mi przy Do The Core, przy którym śmiało można brać garść prochów i zapijać alkoholem.
                Muzycy czerpią również inspiracje ze starych, jak walc elementów muzycznych. Dosłownie, Cursel  zbudowany jest właśnie na rytmie żywcem wyjętym z walca. Połączenie ostrej gitary z tym pradawnym rozstawieniem dźwięków w czasie, przenosi nas do mrocznego, wesołego miasteczka, gdzie zamiast zabawiającego nas klauna spotkamy psychopatę będącego nim, który trzyma w klatkach zdeformowanych ludzi a jego hobby jest zabijanie. Utwór jest totalną psychodelą zniewalającą słuchacza na kolana. Słychać wczucie się wokalisty w rolę psychopaty zapraszającego nas do swojego cyrku urządzonego według Feel The Veins. Ja to zaproszenie bez zastanawiania przyjmuję i daję się porwać makabrycznemu widowisku stworzonym przez psycholi, gdzie główną atrakcją jest wypruwanie przez dziwadła, flaków ludzi. 
    Na zakończenie, zespół daje możliwość odetchnąć od ekstremalnych wrażeń, pozwalając słuchaczowi zatopić się w świecie swoich własnych myśli czyniąc Mind Fuck idealnym soundtrackiem do tego, co dzieje się w głowie. Jest to idealne zwieńczenie całości płyty, czyniąc z utworu ostateczne przyłożenie. Po jego zakończeniu następuje cisza w otoczeniu, która trwa przez dłuższy moment, jak to zwykle bywa po oszałamiającym dziele muzycznym. Skutkiem tej ciszy jest paraliż wywołany muzyką Feel The Veins, uniemożliwający wykonanie jakiegokolwiek ruchu w kierunku zgwałcenia przycisku replay, nie wspominając już o zarzuceniu sobie kolejnej codziennej dawki muzyki.               
               Pięć znakomitych kawałków daje nam wrażenie przejażdżki lokomotywą rozpędzają się w kierunku przepaści zwiastującej koniec, krótkiej i intensywnej podróży budząc jednocześnie poczucie niedosytu.
  
   https://www.facebook.com/FeelTheVeins?fref=ts
   https://www.youtube.com/channel/UC_662yJH6veoBdJ-FNz--iw/videos 
   http://feeltheveins.wix.com/clock

poniedziałek, 8 czerwca 2015

Starzy przyjaciele z Sonic Youth i Dinosaur Jr. razem!

Kim Gordon i J Mascis, starzy wyjadacze i  twarze alternatywy, która za ich sprawą stała się mainstreamem, nagrali wspólnie piosenkę. Slow Boy, bo tak się nazywa dzieło wspomnianej dwójki, pochodzi z trzeciego krążka EP -kowej serii  Coverse CONS EP . Utwór oblany jest wiadrem przesterów gitarowych i sprzężeń. Jest to udana kolaboracja, w której słychać Gordon śpiewającą nadal, jakby była nastolatką pełną buntu i złości. W tyle nie pozostaje również J Macis. Usłyszymy solówki rodem wyjęte z dokonań Dinosaur Jr. Muzycy w utworze połączyli po prostu swoje geniusze i wykorzystali najmocniejsze strony swoich umiejętności. Całość przenosi w grunge'owo undergroundowe lata '90. Wyszło bez zaskoczenia, ale i bez zawodu. Słuchacze stęsknieni za naturalnym brudem, bądź pragnący odskoczni od czasów przepełnionych gładką elektroniką, mogą znaleźć w tym kawałku właśnie to czego szukają i imprezować przy nim w ciepłe, wakacyjne dni. 
Slow Boy można pobrać tutaj

Z twórczości J Macisa wyjątkowo polecam Said The People - Dinosaur Jr. - jego macierzystej formacji.

Kim Gordon z Sonic Youth jest absolutną klasyką i każda płyta tego zespołu zasługuje na przesłuchanie, jednak warto również posłuchać jej projektu Body/Head, które jest uwspółcześnionym wydaniem jej muzyki.



środa, 3 czerwca 2015

Taki Szczaw to nie chwast


Bycie  singer-songwriter na pozór nie jest takie łatwe, bo oprócz umiejętności pisania piosenek trzeba mieć ogromną charyzmę, dzięki której słuchacz zatrzymuje swoją uwagę na artyście. Na pewno tą charyzmą odznacza się młodziutka  Lili Liliana, co udowadnia swoim Szczawiem.

Szczaw to lo fi pełną gębą, czyniąc z dwunastki utworów autentyczne pocztówki  wysyłane, przez młodą, dojrzewającą dziewczynę o naturalnej, jeszcze nie zmąconej starością i manierami barwą głosu. Jest to zbiór akustycznych, dziewczęcych piosenek, które przenoszą w czasy młodości, kiedy to siadało się na łące i patrzyło na letnie błękitne niebo, myśląc o swoich młodzieńczych problemach.

Płytę Liliany otwiera elektroniczny, rodem z Disneyowskiego filmu fantasy, Początek. Idąc dalej w las, słyszymy utwory w towarzystwie gitary akustycznej, dzwonków i perkusji, głównie. Wydawać się może, że piosenki są monotonne i takie same, otóż nic bardziej mylnego. Dzieje się dużo, mimo iż Lili nie gra wirtuozerii, za to tworzy wciągające melodie. Słyszymy zaskakujące przejścia między częściami piosenek, ciekawie wplecione dzwonki i inne efekty dźwiękowe. Dyktowane tempo przez perkusje o intrygującym, kartonowym brzmieniu o dziwo pasuje idealnie do twórczości, w której nie raz zostaniemy zaskoczeni i dzięki temu trudno nie przesłuchać Szczawiu jednym tchem.                                                         
Płytę kończy również zabarwione mocno elektroniką outro, które jest jak ostatni kęs ulubionego ciastka.  

Gdzie podsłuchać?

             Kabu Bayn

wtorek, 2 czerwca 2015

Dziecko śmierci


            Krytycy huczą i wróżą im świetlaną przyszłość. Nazywają ich, następcami Joy Division!                                                                                                                                          
Viet Cong, to kapela o dość staroświeckim podejściu, jako że  postanowili kroczyć ścieżką rock’n’rolla jadąc w trasę z budżetem skazującym ich na spanie na parkingach, bądź w swoim osobowym aucie (nawet nie busie!), zamiast (jak to większość zespołów dzisiaj robi)wrzucić muzykę do sieci i czekać z założonymi rękami czy coś się stanie.                            
Historia zespołu jest również o tyle ciekawa, że na jego powstanie złożyło się kilka dramatycznych czynników, które mogłyby składać się na fabułę dobrego dramatu, co dodaje zespołowi ciekawej i mrocznej otoczki.                                                                             
Otóż do powstania VC przyczyniła się min. śmierć gitarzysty dobrze zapowiadającego się zespołu Wooman mającego na koncie dwie płyty, którego sekcja rytmiczna współtworzy właśnie Viet Cong.    

Viet Cong, bo tak też się nazywa debiutancki album muzyków zabiera nas w muzyczne podróże po wielu zakątkach mapy muzycznej. Naszą podróż rozpoczyna Newspaper Spoons gdzie wita nas typowy dla shoewgaz’owych bandów hałas, szum i brud. Z czasem zaczyna dominować czysta, elektroniczna odsuwając hałas na drugi plan.            

Następnym krokiem jest Pointless Experience brzmiący trochę, jak hipsterski progressive rock, kończący się wraz z nadejściem prawdziwej mieszanki kraut - rocka z gitarą wyjętą z Velvet Underground i osadzoną w March of Progress wyśpiewanym w stylu Lennona.            
Bunker Buster ma trochę coś z „Red Hotowego” Can’t Stop, brzmi pogodnie i wprawia w świetny nastrój, a jednocześnie hipnotyzuje.                                                
Singlowe Continental Shelf z jednostajnym rytmem wprawia nogi w ruch, a melodyjny refren nie narzucając się (jak żebracy na dworcu) wpada w ucho. Stylistyka Viet Conga okraszona jest psychodelicznym brzmieniem co najbardziej słychać w Silhouettes i brzmi to, jak połączenie Joy Division z Tame Impla.                                                                               
Ostatnia pozycja na płycie to utwór, którego nie powstydziłby się nawet The Edg. Death to nic innego jak dwunastominutowe podsumowanie całej płyty. Słychać w nim wszystkie wpływy jakie można usłyszeć w każdym z osobna utworze .     

Zespół wystąpi przed polską publicznością 20 sierpnia na krakowskim Live Festival. 

http://livefestival.pl/pl                     


Kabu Bayn

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Blues nie tylko dla starych murzynów



The Pale Empror była pierwszą wyczekiwaną przeze mnie płytą w tym roku. Krążek można kupić w wersji z dziesięcioma utworami i wersji deluxe – droższą, jednak wartą dopłaty. Dlaczego wyczekiwałem tej płyty? Dlaczego warto poświęcić więcej kasy na wersje deluxe?

Nowe dziecko Mansona ma charakter bluesowy i nie oznacza to, wyzbycia się przez Maryśka charakterystycznego, ostrego pazura w formie ciężkiego brzmienia gitar oraz specyficznej chrypki. Jest to blues odziany w estetykę Marylina Mansona. Album może rozczarować miłośników poprzednich znacznie ostrzejszych płyt. The Pale Emperor gasi krążące opinie o Mansonie twierdzące, że jest on karykaturą samego siebie.

Krążek otwiera Killing Strangers, gdzie momentami można wyczuć stoner - rockowy luz porywający do bujania się oraz bluesowe melodie okraszone mrocznym i niepokojącym brzmieniem. Utwór idealnie wprowadza nas w klimat płyty, na której usłyszymy przebojowe single Deep Six i Third Day of a Seven Day Binge udostępnione przed premierą krążka. Są to dwa hiciory z melodyjnym chrypliwym wokalem Marylina, bluesowym riffem i dodatkami elektroniki.  W The Mephistopheles of Los Angeles pojawia się czyste brzmienie gitary, a riff i solówka wydobywające się spod kostki Tylera Batesa, przywodzi na myśl styl Frusciante w czasach Red Hot Chilli Peppers. Pierwszą połowę kończy Warship My Wreck z emocjonalnym śpiewem Marylina i piękną solówką Batesa, która oblewa słuchacza wiadrem emocji, dopełniając wokal i pozostawia wrażenie najbardziej emocjonalnego utworu na płycie.

Druga piątka utworów bladego cesarza jest bardziej mroczna, psychodeliczna i kojarząca się z dotychczasowymi dziełami muzyka. Slave Only Dreams to Be King o marszowym rytmie skojarzyło się z The Beautiful People - wprowadza mroczny klimat w trakcie słuchania a wyobraźnia kreuje obrazki rodem z makabrycznej burleski, jest to klasyczny Marylin Manson. W The Devil Beneath My Feet i Birds of Hell Awaiting usłyszymy idustrialne momenty dające sekundy wyciszenia, które znika wraz z mocnym uderzeniem gitar, umieszczając mnie w mrocznym pubie pełnym psychopatów o przekrwionym spojrzeniu. W podobnym klimacie jest kolejny hit, Cupid Carries a Gun – piosenka jest tematem muzycznym w serialu o czarownicach Salem. Utwór przez główny riff wprowadza nieco psychodeli i przywołuje skojarzenia z makabrycznym teatrzykiem ze zmutowanymi istotami. Całą płytę kończy równie bluesowy, psychodeliczny i ciężki brzmieniowo Odds of Even z wolnym tempem, będący balladą wśród pozostałych dziewięciu utworów na Pale Emperor.


W wersji deluxe mamy jeszcze trzy dodatkowe utwory. Pierwszy z nich to zatytułowany na płycie Day 3 - jest to świetnie brzmiąca akustyczna wersja Third Day of a Seven Day Binge. Drugi utwór Fated, Faithful, Fatal pozostawia nas sam na sam z Mansonem, gitarą akustyczną i bębnami. Po głębszym wsłuchaniu się w numer można odgadnąć, że jest to akustyczna aranżacja The Mephistopheles of Los Angeles.  Numer trzeci to Fall Of The House Of Death, gdzie w towarzystwie gitary akustycznej słychać wiolonczele i ozdobniki wydobywające się z delikatnego, czystego przesterowania brzmienia gitary a całość uzupełnia emocjonalny śpiew (nie krzyk!), czyniąc z utworu najlepszą pozycją na całej płycie. Aż ciary przechodzą po całym ciele!

Nie jest to „jakiś tam zapychacz” lecz świetny dodatek dzięki, któremu najnowsze dzieło Mansona brzmi pełniej, dlatego warto sięgnąć po wersje deluxe.

Sam Manson niedawno zajęty był aktorstwem. W zeszłym roku pojawił się jako członek nacji nazistów o imieniu  Ron Tully w serialu Sons of Anarchy i udzielił głosu Shadow w serialu Once Upon a Time. W ostatnich latach, występował w Californication, Eastbound and Down i Wrong Cops.
 


Kabu Bayn

środa, 27 maja 2015

Bilet na orbitę

Słuchając Evvolves teleportuje się na orbitę ziemską, gdzie wszechświat wydaje się być jeszcze większy a odległe błyskające punkciki na tle czarnej otchłani wydają się jaśniejsze i większe. Jeszcze gdyby w próżni rozchodził się dźwięk, to muzyka z Hang byłaby prawdopodobnie dźwiękami obracających się planet, dźwiękami dochodzącymi z Ziemi i spadających gwiazd.
Na Hang uderzy w nas typowa dla shoegaze’owych zespołów, ściana dźwięku, szumu, hałasu w postaci brudnej gitary, która wita nas już w pierwszym kawałku Emma. Nie jest to jednak neandertalski hałas, typu odkręćmy na full wzmacniacze i grajmy jak najgłośniej, tylko przyjemny hałas, z złapaną melodią wypychającą nas w refleksje.            
Na płycie doskonale słychać przestrzeń, dzięki czemu ma się wrażenie, że muzyka jest wielowymiarowa i zaczyna żyć. Spod ściany gitar wynurza się ściszony, damski, delikatny, trochę psychodeliczny wokal o podobnej estetyce jaką możemy usłyszeć w Warpaint, jednak w Gustav śpiew jest nieco ostrzejszy i oblany w ledwo słyszalną chrypkę kojarzącą się z wokalem Kasi Nosowskiej z czasów Fire!        
Vegetable Qesadilla to ballada w śród pozostałych utworów. Spowalnia krążenie dźwiękami czyściutkiej trochę psychodelicznej gitary oraz ledwo słyszalnym dziewczęcym głosem wokalistki.
Na Hang znajdziemy utwory zawieszone pomiędzy Sonic Youth, wspomnianym Warpaint, a My Bloody Valentine czy solową twórczością Gerarda Waya. 
Można rzec chciałoby się więcej, bo utworów jest tylko siedem, jednak jest to duży pozytywny wkład w polską muzykę,    w której mało takich brzmień wychodzi do szerszej świadomości słuchaczy. 

      




Gdzie posłuchać?                                                                                                                                                                                                                                       
http://evvolves.bandcamp.com/                                                                  Kabu Bayn     

20 000 dzień życia aktem autoironii


Czego boi się Nick Cave? Kim jest według niego Bóg i co jest najważniejsze w pisaniu piosenek? Jak wyglądała jego pierwsza przygoda z laseczkami?  Odpowiedzi znajdziemy w zapisie 20 tysięcznego dnia życia na Ziemi artysty? 
            
20 000 day’s  on Earth wyjątkowo mnie zaskoczył. Spodziewałem się nadmuchanego, owianego kultem, intymnego, mroczno - lirycznego portretu artysty. Filmu, który podkreślałby jego osiągnięcia, uczyniłby go jeszcze większą ikoną niż jest. Byłem pewny wręcz, że jak to w większości przypadków filmów o samym sobie będą gloryfikujące bohatera, wypowiedzi członków The Bad Seed’s, rodziny, przyjaciół i członków przemysłu muzycznego. I rzeczywiście, tak jest z tą różnicą, że wokalista żartuje sam z siebie i brak tu opisywania Cave’a przez osoby trzecie. Film jest ironizującą wypowiedzią Nick’a na swój temat, a jego postać balansuje pomiędzy narcyzmem, w który każda gwiazda z czasem obrasta, a refleksją na temat siebie samego.                                          

Pojawiające się tajemnicze archiwum, gdzie trzymane są wszystkie archiwalne nagrania i niepotrzebne graty muzyka, nad którymi piecze sprawują wpatrzeni w niego archiwiści jest przykładem, że artysta żartuje sam z siebie, swojego narcyzmu, który nie raz wychodził.  Postacie prowadzące zabawne dialogi z Nickiem w trakcie jazdy samochodem, są refleksjami dotyczącymi sławy i tego czy nie staje się karykaturą samego siebie.

W trakcie trwania filmu natykamy się na niecodzienne sceny, gdzie widzimy Nikosia jako spokojnego ojca, spędzającego wieczór ze swoimi dziećmi. Stajemy się świadkami prób z zespołem, przeplatane urywkami koncertów.
            
20 000 dzień na Ziemi pokazuje, że mimo swojej pozycji i kultowości Nick Cave zachowuje zdrowy dystans do siebie, czego wielu dzisiejszym gwiazdom brakuje, a samego Cave’a czyni niezwykłym artystą.

Dla fanów Nicka jest to pozycja obowiązkowa ze względu na to, iż widzimy go w filmie jako ciepłego, zabawnego człowieka, a nie posępnego, mroczno – lirycznego artystę o kultowym statucie.

Kabu Bayn