poniedziałek, 28 sierpnia 2017

Queens of the Stone Age- Villains | Czy warto płakać za winylem?



Nie mam Villains. Jest za czym płakać czy nie?
Na dniach odbyła się premiera nowej płyty Queens of the Stone Age – Villains. Chciałbym to świętować rozrywaniem folii ze swojego egzemplarza i patrzeniem jak płyta kręci się na talerzu. Może kiedyś… Tymczasem, czy w ogóle warto mieć ta płytę w swoich zbiorach? Na nowy album  czekałem bardzo niecierpliwie, bo …Like Clockwork jest w moim topie osobistym. Od wydania tego nasyconego melancholią i bluesowym groovem albumu minęły cztery lata. W tym czasie Homme pomógł Popowi przy Post Pop Depression. Współpraca wyszła znakomicie. Powyżej moich oczekiwań, co sprawiło niespodziankę i zaostrzyło apetyt na płytę Queensów. Z rzeczy ciekawszych, dotyczących zespołu jest jeszcze projekt Troy’a van Leeuwena, który ostatecznie pokazuje ja dzisiaj metal może brzmieć. Zespół przede wszystkim oczarował mnie  genialną interpretację Roads.

Obrzęd samozadowolenia został zachwiany. Niestety. Koniec ze stanami euforii i masową produkcją hormonu szczęścia przy odsłuchu płyt, na które czeka się długimi latami. Nie chodzi tylko o nowości, ale i premiery życiowe. Winyle zebrane ze świata, nowe, stare, kultowe, nie kultowe, jeszcze nie kultowe. Niech będą też i kompakty, jednak one tak samo, są poza moim zasięgiem.  Pozostała wersja bieda i korzystanie ze streamingu za 19,99 miesięcznie, które poza niską ceną i szybkim dostępem do muzyki gdziekolwiek bym nie był, nie ma nic, dzięki czemu człowiek traktuje słuchanie muzyki jak religijny obrzęd. Wieje nudą, która pustoszeje moje trzewia. Szukając jakiegoś pozytywu w tej sytuacji z jednej strony dziękuję tym panom w czarnych golfach z łysinką na czubku głowy i okularami w rogowych oprawkach. To dzięki nim w ciągu sekundy mam na telefonie wyśnioną piosenkę i wszystkie premiery. Tak się zmienia dzisiaj świat. Technologią. Żadnym tam mądrowaniem się na forum czy wciskaniem komu się da swoich postaw życiowych i światopoglądu. Tak samo jest z nową płytą Queensów. Nie jest to co by się chciało, ale jak już jest to się dobrze słucha. Zrobili coś na dzisiejsze czasy odświeżając gitarowe skamieliny. Nie zwiastują apokalipsy politycznym przekazem. Czerpią garściami z przeszłości, godnie wymyślając coś nowego. Są poniekąd jak Ci panowie w golfach, jednak czy sami się w nie ubrali, czy Mark Ronson zrobił z nich, mówiąc językiem internetów, starter pack festiwalowego zespołu ?

Słucham, słucham i słucham. Nóżka tupie, ale nie w tym kontekście w jakim można było się spodziewać. Tak, potwierdza się to, co wypisują wszyscy i z czym się afiszuje Homme. Machanie biodrami, przeplatanie nogami i wymachiwanie rękami przybierając różne figury, zupełniej jak Michael Jackson. To właśnie można robić przy muzyce z nowej płyty Queens of the Stone Age. Wydawać się może, że muzycy polecieli po bandzie i trochę tak jest, zwłaszcza w ciągłym podkreślaniu cudownych właściwości tańca. Mając to żenujące PR-owe ględzenie z tyłu głowy nie żałuję braku winyla.
Villains na pozór jest wymagające, trzeba otworzyć głowę by ją pokochać. By chcieć winyla. U mnie bywało z tym różnie raz chciałem raz nie. W momencie, kiedy jedno wydawało się prawdziwe, drugie leciało do śmietnika. I na odwrót. Rotacja była tak szybka, jak pełne obroty sprawnie zakręconego fidget spinnera.

Na płycie nie brakuje ejtisowych syntezatorów, które atakują już w ambientowym intro Feet Don’t Fail Me. Początek zwiastuje dzieło niepokojące, z kroplą estetyki witch house. Nic bardziej mylnego. Wszystko pryska, kiedy wchodzi funkowa gitara z ciężkim groovem bujającego basu. Po pierwszym kawałku jestem gotowy włączyć na swoim koncie opcję zaciągania debetu i iść po winyla. Ciśnienie trochę opada przy singlowym The Way Used To Do, z którym oswoiłem się już kilka tygodni temu. Suchy, płaski fuzz gitary i wyklaskany rytm może się okazać hymnem wszystkich przyszłorocznych błotnistych festynów. Taneczny, z ciekawą dynamiką i rytmem, który pobudza obszary mózgu odpowiedzialne za wyginanie ciała do muzyki. Ot cały sekret podkradziony od ZZ TOP. Muzycy czerpią garściami z przeszłości, mimo nowoczesnej formy. Nie brakuje czytelnych odniesień do mistrzów. Choćby wokalne przywołana Davida Bowiego w rytmicznym Domesticated Animals. Z kolei Hideaway mam wrażenie, że jest dziełem Ronsona współpracującego niegdyś z Amy Winehouse, którą słyszę, w tej linii wokalnej. Szczególnie, kiedy Homme wyśpiewuje Catch the keys, take the wheel and drive, for a while. W którymś momencie człowiek zaczyna być po prostu zaintrygowany tym co się dzieje na Villains. Ciekawośc pojawia się w Fortress, będące czymś w rodzaju efektu Benjamina Buttona, który urodził się jako stary a umarł jako niemowlę. Utwór ewoluował z motyla do poczwarki. Brzmienie zmieniło się z pudrowo- różowego ejtisu do balladowego, pustynnego stonera. Wśród nowych piosenek nie brakuje post punkowej zadziorności, którą słychać w Head Like a Haunted House. Nie ma co ukrywać, że panowie podjęli ryzyko nagrywając taką płytę. Dziś już wiadomo, że się opłaciło, jednak było blisko by stać się podróbką zespołów podrabiających samych siebie. Nie wiele im brakuje, aby otrzeć się o Muse albo nawet nowe RHCP. Jakimś cudem wychodzą z tego cało. W Un-Rebornn Again odbywamy mimo wszystko interesującą podróż gatunkową zaczynającą się od synthowych pejzaży, przebiegającą przez garażową przestrzeń kończąc na eleganckiej, saksofonowej solówce. Na zakończenie pozostało najbardziej klasycznie brzmiące i zeppelinowskie The Evil Has Lanted i balladowe Villains of Circumstances, które po raz pierwszy zaprezentowane zostało na Meltdown Festival w 2014. Utwór był zdecydowanie krótszy i zaaranżowany na gitarę akustyczną. Ostatniej piosence zdecydowanie najbliżej do …Like a Clockwork i szczerze moje oczekiwania zostały zaspokojone tą piosenką. Tego się spodziewałem jednak Queensi zaskoczyli kolejny raz.

Villains na pozór nie jest łatwą płytą zwłaszcza dla kogoś kto miał jasne oczekiwania po tej płycie. Nie jest to płyta dla ortodoksów gitarowych, którzy oczekują od zespołu grania dawno odkrytych riffów, zagranych miliard razy od tyłu, przodu i środka. Ja sam długo się szarpałem z nią i ostatecznie stwierdziłem, że chcę tą współczesną wersję The Idiot. Nie ma co ukrywać. Swoje piętno na tej płycie odcisnął też Mark Ronson, przez co Queensi będą jednym z elementów starter packu festiwalowego line up na przyszły rok.