środa, 25 stycznia 2017

A Ty czego słuchasz?! Znowu lamenty

Kiedy poznaje się nowych ludzi nieodłącznym elementem tego rytuału są pytania. Pytania o to skąd jesteśmy, co lubimy, czego nie lubimy, czym się zajmujemy i takie tam. Z mojej obserwacji wynika, że odpowiedziami na te pytania są regułki, dawno wymyślone i po części nieaktualne, bo przecież my się zmieniamy, życie nie stoi w miejscu, więc światopogląd, zainteresowania mniejsze i większe też się zmieniają. To samo się tyczy pytania co lubimy, albo co słuchamy.

A jaka jest Twoja ulubiona płyta? Ulubiona Piosenka? …artysta? …gatunek? Zwykle odpowiadam In Utero, Frances Farmer will have her revange on Seattle, Cobain, grunge. Czy to jest prawda? Fakt uwielbiam Nirvanę, a muzyka i cała jej otoczka bardzo mi się podoba. Podarte spodnie, dziwne ubrania, swetry i koszule. Lubię kawę zwłaszcza ze Sturbucksa, którego pierwsza kawiarnia jest właśnie w stolicy grunge, a szef sieci był sąsiadem Cobaina. Urodziłem się na początku lat ’90, więc jak najbardziej, jest mi to coś bliskiego.

Udzielając powyższych odpowiedzi w jakimś stopniu towarzyszy mi poczucie kłamstwa i skrzywdzenia wielu doskonałych artystów, płyt i piosenek nie wspominając o nich słowem. Sami siebie szufladkujemy, tak samo jak muzykę. Śmiać mi się chcę z ortodoksyjnych „kuców”, „rapsów” czy innych poważnych znawców muzyki ograniczających się do jednego gatunku. Nieodłącznym elementem tych ludzi jest powaga. Są oni na tyle poważni, że nie zdają sobie sprawy, jak ośmieszają się swoją jednowymiarową elokwencją, kiedy mówią, że nie ma lepszej płyty niż Death Magnetic, albo lepszego zespołu niż Coma.  W dodatku są ostentacyjni w swoich poglądach, przez to jak wyglądają. Ktoś kto słucha metalu i nie ma glanów, łańcuchów i naszywek na plecaku nie kocha tak samo mocno, albo nawet bardziej „tej” muzyki niż ten, na pokaz wystylizowany „kuc”. Ci ludzie nie są świadomi, że artyści często kreują dla zwykłej zabawy, przekory lub zmiany świata. „Chodzące kserokopiarki” nie mają o tym pojęcia i wożą się jakby byli największymi propagatorami gatunku a reszta to gamonie, którzy nie są wystarczająco prawdziwi w tym co wyznają.

Kolejnym śmiesznym zjawiskiem są plakaty promujące koncerty! A raczej zawarty na nich element. Często młode zespoły, na takich plakatach dają swoje nazwy, a pod nimi, nie wiem po co, wciskają gatunek z kosmosu wyjęty, który i tak nic mi nie mówi - alterstoner, post – grunge,  surfandblackambientfolk. Jakby miejsce koncertu albo oprawa graficzna nie mówiła za siebie, że jest to muzyka gitarowa. Jest przecież internet za pośrednictwem, którego możemy odsłuchać sobie myzki zespołu z plakatu. Odbierają sami sobie słuchaczy! Pseudo twórcy gatunków i niepotrzebnego szufladkowania, przez co tracą ciekawość! To do odbiorcy należy określenie tego co usłyszał, bo jeśli band daje gig to dla publiki. Nie mam tutaj na myśli określenie czyli zaszufladkowanie, tylko rozwikłanie zagadki, zastanowienie się nad muzyką. Te młode zespoły same siebie nie szanują, co najważniejsze swojej twórczości. Jeżeli od zaprezentowania samej nazwy otagowanej gatunkiem, odkrywają się, dają na talerzu już podsuniętą kreację, to lepiej niech się nie zajmują tworzeniem. Sztukę jak i brzmienie powinno się samemu interpretować. Nie jak w szkole wbijać się w denny klucz wykreowany przez smutnych konformistów. Jeżeli twórca nie tworzy wokół siebie aury tajemniczości, niech się później nie dziwi, że gra koncerty tylko dla znajomych. Ludzi, którzy nawet nie pochylą, ani nie zastanowią się na swoją interpretacja tylko poklepią po plecach i pochodzą po klubie, jak paw bo są ziomkami typów z zespołu, którzy grają post- grunge.

Wracając do pytań o ulubionego, artystę, płytę, piosenkę. Uważam, że odpowiedź każdego dnia będzie inna. Słucham tego co lubię, ale na dzień dzisiejszy mając nastrój melancholijny moją płytą jest Dummy – Portishead a piosenką Roads z tej płyty. Jutro może to być Horses, Patti Smith, bo jestem w trakcie czytania genialnych swoją drogą Poniedziałkowych dzieci, zaś pojutrze moją ulubiona płytą będzie Podróż zwana życiem i tak w kółko. Owszem są ulubione rzeczy, ale nie sposób ograniczyć się do tej jednej. Jest mnóstwo czynników zmieniających wektor tego co kochamy, nienawidzimy, na co mamy ochotę bądź nie.
Muzyka jest o tyle skomplikowana, że wpływa na nas a my na nią. Nie jest martwa tylko żyje, dlatego nie należy, tak prostolinijnie podchodzić do niej, jako czegoś co może nas określić. Warto się zastanowić nad odpowiedziami na zadane nam pytania, niż po prostu palnąć rock! Warto wejść w interakcje ze sztuką!


piątek, 20 stycznia 2017

Anielski głos - zbawienie czy wada? Recenzja No3 - Dot Hacker


Pamiętam moje niedowierzanie kiedy okazało się, że chórki na I’m With You śpiewa facet. Zacząłem się zastanawiać, kim jest ten nowy gitarzysta „Redhotów”?  Wtedy poszła w ruch wyszukiwarka. Odkrywając jego kolaboracje z Johnem Frusciante, czy to jako wokalista, gitarzysta lub perkusista, za każdym razem robił wrażenie. W momencie gdy zobaczyłem, jak gra na bębnach w trakcie kameralnego koncertu Warpaint uświadomiłem sobie, że ten młody chłopak jest arcyutalentowany. Tak, wiem, na zachodzie to normalne, że muzyk potrafi grać na wszystkim, ale Klighoffer na każdym instrumencie ma wypracowany swój psychodeliczny styl.

Multiinstrumentalista, bo tak można nazwać obecnego gitarzystę Red Hot Chili Peppers, prawdziwą muzyczną naturę odkrywa w swoim zespole - Dot Hacker. Zachłyśnięty, tym co pokazał na pierwszym i drugim albumie odkryłem nieznany mi dotąd sposób intonowania, śpiewania i tego, jak może brzmieć muzyka.  Nie znam drugiego człowieka o takim stylu śpiewania. Wykorzystanie dźwięków gitar przetworzonych syntezatorami, surowe linie basowe, połamane i szybkie rytmy dają coś na kształt nieznanej figury.

Dot Hacker ma na koncie dwie płyty potwierdzające znakomitość i oryginalność zespołu. Przyszedł czas na wydanie trzeciej, tej najważniejszej dla zespołu stawiającego sobie za cel pozostać dłużej na scenie. O ile nagraniu debiutu nie towarzyszy presja, to z każdym kolejnym jest coraz większa, drugi album zazwyczaj jest podkręceniem swojej pierwszej płyty. Na trzeciej presja jest jeszcze większa , bo wypada pokazać coś nowego, żeby nie przynudzać, pokazywać progres i być nadal chętnie słuchanym.

Nᵒ3, jest zbiorem dziewięciu kompozycji trwających od niecałych czterech minut do prawie siedmiu, co jest zrozumiałe w tych alternatywnych kręgach. Na nowym krążku Kalifornijczyków dominuje niezrozumiały, dziwny, znerwicowany wokal Josha Klighoffera, czym dosadnie bombarduje w otwierającym płytę C-Section. Psychodeliczny wstępniak może przygotowywać na cyrkowo – wariacką podroż jednak okazuję się, że faktura tej płyty zaskakuje. Brit- popowe We’re Going jest przyjemną niespodzianką, zaspokajającą łaknienie anielskiego śpiewu Josha. Takie faktury wokalne w Dot Hacker, jest ich tajną broń rozkładająca na łopatki. Sam utwór jest bardzo lekki i przyjemny, nawet dla słuchacza gustującego w radiowych kawałkach. Momentami ta piosenka wpasowuje się w twórczość Johna Frusciante i całej estetyki zawartej w The Emparyan. Kolejne skojarzenia z Fru tym razem późniejszych dokonań z okresu Enclosure przywołuje w pewnym momencie Apt Mess, naznaczony postapokaliptycznością i aromatyzowanym drumandbasem rytmem. Podsumowując ten kawałek,  brzmi  jak wariacka wersja Hey You, Pink Floydoów. Hołdem dla dawnych lat okazuje się Beseech, z Hip Hopowym beatem, połączonym z syntetycznymi dźwiękami wyjętymi z ramy lat 80 muzyki elektronicznej. Jest to najlepszy moment na płycie, zupełnie odstający od tego, co do tej pory prezentował zespół. Po tej samej orbicie krąży Forgot to Smile, z nutką darkwavewowego charakteru tak samo, jak w przypadku ww. utworu.
Czerpaniem z przeszłości wydaje się być krautowy Mindwalk z marszowym rytmem, przygnębionym śpiewem. Surowość i chłód zawarte w brzmieniu, przeszywa krzyżowo całe ciało snując czarne, apokaliptyczne wizje w umyśle zwłaszcza w ambientowej końcówce. Odskocznie od bogatych brzmieniowo utworów z szybkim tempem stanowi balladowa  Cassandra, w której głównym motywem jest melodia zagrana na fortepianie, koronkowa budująca emocjonalną wywrotkę na plecy i wzdychanie do świata, jak to robią próżni romantycy. Dodatkowe ozdobniki w tle generowane przez maszyny nadają kompozycji trójwymiarowej formy. Podobny efekt pozostawia Found Lost z genialną solówką gitarową, na którą czeka się pół utworu i przeżywa katharsis. Na zakończenie muzycy serwują akustyczne Minds Dying. Gitara brzmi trochę jak instrument barokowy, do którego dołączają współczesne bębny. W ten sposób Dot Haceker dorobili się swojej ballady akustycznej na miarę Behind Blue Eyes, The Who. Ze względu na tą melodię i brzmienie gitary jest to dla mnie jeden z bardziej interesujących utworów ostatnich miesięcy.


Jedyną wadą Nᵒ3, jak i całej twórczości Dot Hacker jest wokal, który jest błogosławieństwem, ale też w niektórych momentach przekleństwem. Po pewnym czasie staje się on po prostu przytłaczający i męczący w swojej dziwności, lekkości oraz zawartej ekspresji. Może warto pomyśleć o zaangażowaniu w śpiew innego członka zespołu dla odskoczni i uniknięcia jednowymiarowości jaka, nie ukrywajmy grozi grupie. Mimo bogatych brzmieniowo utworów te płyty na pierwszy odsłuch brzmią bardzo podobnie. Nie chciałbym, jako fan Josha Klighoffera, aby Dot Hacker było jak Iron Maiden, których  pareset kawałków brzmi identycznie.

czwartek, 19 stycznia 2017

Polska Americana


Choć Nergala wszyscy znają, niekoniecznie z jego twórczości, to czas by poznać jego drugie oblicze. Wcale nie jaśniejsze i pozytywniejsze niż to co mogliśmy usłyszeć pod szyldem Behemota. Lider black metalowego zespołu stworzył wspólnie z Johnem Porterem projekt o nazwie Man and That Man. Kilka dni temu zaprezentowany został singiel zapowiadanego na 24 marca długograja. 
Debiutancki krążek nosi nazwę Songs of Love and Death. Nie jest to muzyka, z jakiej znany był do tej pory artysta więc ciekawość i zainteresowanie jest ogromne.

Jedyny udostępniony utwór artystów, My Church Is Black, to nic innego jak mieszanka bluesa, folku i americany. Sposób śpiewu Nergala przywołuje porównania do Nicka Cave, natomiast motyw harmonijki ustnej, żyjącej w symbiozie z metalicznym brzmieniem, gitary akustycznej świadomość odsyła do Dylana a konkretnie Ballad of Hollis Brown. Singiel utrzymany jest w ponurej i mrocznej stylistyce, treści pełnej niedopowiedzeń oraz metafor  i to jest jedyny element spajający twórczość macierzystej grupy artysty z jego nową muzką. My Church Is Black dostępne jest także w wersji polskiej jako Cyrulik Jack. 

Do piosenki nagrany został mroczny klip, w którym człowiek zmaga się ze swoimi demonami, jak wyjaśnia Olga Czyżykiewicz – twórca wideo. W teledysku występuje min. Wojciech Mzolewski czy Paweł Małaszyński.

Wraz z premierą singla opublikowano trasę koncertową. O dziwo na liście nie ma Polski.

środa, 18 stycznia 2017

Złota kolaboracja punka i dj'a



Danger Mouse, czego się nie dotknie zamienia w złoto. Pomaga artystom tym z najwyższej półki, produkując albumy niezwykłe i zarazem takie, o których w mediach kipi od informacji na ich temat. Przykładem jest ostatni album Red Hot Chili Peppers, albo hitowe El Camino duetu Black Keys. Tym razem producent - didżej połączył siły z Iggym Popem i kompozytorem muzyki filmowej Danielem Pembertonem, dla którego jest to pierwszy, tak poważny angaż w hollywoodzkiej produkcji. Jego kompozycje stanowiły oprawę muzyczną w grach komputerowych, serialach i dobrze przyjętym filmie szpiegowskim Kryptonim U.N.C.L.E..

Trzech muzyków, z różnych środowisk, połączyła jedna piosenka. Właściwie, nagranie tego utworu.
Gold, to tytułowy utwór zapowiadanego filmu, o tym samym tytule. Singiel promujący film/ścieżkę dźwiękową, charakteryzuje elegancja i romantyczność, jaka tkwi w głosie Iggy'iego. Tych cech nie powstydziłby się sam Leonard Cohen. Wokalista znany ze swojej energii, pokazał pazur w końcowej części utworu, gdzie z zadziorem w głosie frazuje ostatnie liniki tekstu. Muzyka cechuje nienachalność i cygańska estetytka, przenosząca w duszną i gęstą atmosferę pustynnych przestrzeni albo dżungli. Warto podkreślić, że piosenka Gold zdobyła nominacje do zdobycia Złotego Globu.



Ten kto oglądał serial Detektyw produkcji HBO może odnieść mylne wrażenie, że ta piosenka była tłem do tego serialu. Jedynym łącznikiem jest Matthew McConaughey. Aktor tym razem wcielił się w role bankrutującego biznesmena, desperacko poszukującego „żyły złota”, dzięki której odbiłby się od dna. Postanawia więc wyruszyć w podróż po Indonezji razem z podróżnikiem by odnaleźć skarb. Misja okazuje się sukcesem i grany przez McConaughey’a, Kenny Wells staje się wielkim graczem na Wall Street. Bohater jednak musi zmierzyć się z politykami i instytucjami rządowymi chcącymi odebrać znalezione złoto. Film wydaje się być interesujący, ze względu na fakt, że Gold zainspirowany został prawdziwymi wydarzeniami. Polska premiera filmu zapowiedziana jest na 10 marca 2017 roku.

niedziela, 15 stycznia 2017

Introwertyczni millenialsi


Ja jako osoba introwertyczna, odbieram to co nostalgiczne, wyciszone, nieśmiałe ze zdwojoną czujnością. Zwłaszcza, kiedy chodzi o muzykę, z którą chcę się utożsamić i zawłaszczyć jako coś mojego. Zaimportować jako tło do mojego wewnętrznego świata. Dlatego, kiedy jakaś płyta oddaje moje emocje, mój styl bycia, sprawdzam autentyczność artysty. Czytam wywiady, oglądam koncerty, analizuje twórczość i wyrabiam sobie opinię. Sytuacja staje się jasna w momencie, w którym widzę, że nie jest to poza, gotowy produkt, aby zakleszczyć się na portfelach, uszach jako tymczasowa moda.

Chyba każdy przeżył nieszczęśliwą, ale za to piękną miłość.  Są dni, kiedy masochistycznie wzdycham z utęsknieniem za nią. Piętno jakie odciskają takie miłosne przygody zabierają nam ułamek siebie, migrując go do wymiaru naszych spotkań. Z biegiem lat wszystko się zaciera jednak są artyści, którzy z banalnym tematem miłości niebanalnie go przybliżają. The xx jest zespołem, gdzie miłość, relacje par są jednym z tematów. Romy Croft i Oliver Sim, prowadzący między sobą dialogi wokalne, obecne w twórczości The xx, kreowali je, krótkimi liścikami miłosnymi, wysyłanymi do siebie, tworząc w ten sposób szkielet historii. Metoda bardzo skuteczna, bo na pierwszej i drugiej płycie wypadli przekonująco. Londyńczycy znani są z intymnego i kameralnego charakteru twórczości. Zespół w poprzednich latach przyzwyczaił słuchaczy do minimalizmu w brzmieniu. Szklista gitara uzupełniona delikatnym basem, współpracującym z hip-hopowymi dźwiękami beat maszyny rozkładała na łopatki przy pierwszej i drugiej płycie. Coexist i xx są tymi płytami, które właśnie tworzą tło do mojego świata pozwalając zaakceptować pewne rzeczy.

W trakcie absencji zespołu w życiu publicznym, Jamie xx wydał swoje solo – In Colour. Na płycie producent jawnie romansuje z tanecznymi rytmami o klubowym charakterze. Nieuniknionym był gościnny udział Romy i Sima. Utwory, w których się udzielili są według mnie najlepszymi punktami, a Loud Places na stałe zapisała się w kanonie tego co uważam za piękne, urokliwe, moje…
Trio po kilku latach nagrało swój trzeci album – I See You. Nazwa ma świadczyć o docenieniu siebie nawzajem, dostrzegania się. W dodatku lustrzana okładka ma być zobrazowaniem nazwy nowej płyty – w lustrzanym odbiciu widzą siebie. Po niesnaskach jakie były obecne między członkami, jest to morał wynikający z zakopania toporu wojennego. Muzycy wspólnie wyrwali się z Londynu i nowe dzieło nagrali w  Los Angeles, Teksasie, Nowym Jorku i na Islandii.

Nie da się ukryć, że I See You towarzyszą echa solowej płyty Jamiego Smitha, czego świetnym przykładem jest otwierający płytę Dangerous. Witające dęciaki przy pierwszym odsłuchaniu były wielkim zaskoczeniem. Nadają utworowi pozytywnego brzmienia i grają pierwsze skrzypce. Do tego energiczny beat czynią go czymś doskonałym na poranny rozruch, nawet przy tak łagodnych głosach jakie mają Romy i  Oliver. Artystka zadziornie i odważnie frazuje pod koniec utworu  Let them say there are warning signs / They must be blind. Od pierwszego utworu czuć, że zawstydzenie I introwertyczność, zostały zdominowane przez chęć pokazania tego na co stać Londyńczyków. Wreszcie!
Euforie ostudził drugi numer z płyty i drugi singiel promujący najnowsze wydawnictwo Anglików. Say Something Lovin to najsłabszy moment. Nudny, ani nostalgiczny, ani taneczny, może trochę popowy i w tym jego wada. Do tego sampel z Alessi Brothers, bardziej drażniący niż upiększający. Zaletą tego utworu jest dialog Romy z Olivierem. Obronili ten utwór właśnie swoim wokalem. Zwłaszcza Romy.
Jednym z intrygujących utworów jest Lips, którego tropikalność przeszywa na wylot, a w ustach czuć smaki tropików. Refren z kolei jest sprytnym poderwaniem do włączenia się w muzykę i zanucenia razem z wokalistami. Nie trzeba się wsłuchiwać, aby wyczuć przyjaźń między artystami. Szczególnie słychać to w stonowanym Replicka. Kameralna, niby lekka piosenka ma niezwykłe właściwości uspokajające i tutaj przejawia się akcent tropikalności. W podobnym charakterze jest A Violent Noise. Rozciągające się w czasie momenty wyciszenia przerywane są nagłymi house’owymi strzałami. Na nowej płycie znajdą coś dla siebie Ci, którym klubowe brzmienia kwartetu nie przypadły do gustu. 

Performance jest dla mnie takim utworem, gdzie dostrzegam podobieństwo do Portishead, które często przytaczali krytycy przy okazji poprzednich płyt zespołu, i których ja nie potrafię nadal dostrzec w kontekście pierwszej i drugiej płyty. Skupiając się na chyba najbardziej wyciszonym utworze na płycie możemy spokojnie zatopić się w nostalgii. Minimalizm jaki cechował The xx wcale nie zniknął. Jest obecny właśnie w tej piosence. Mięsisty bas scala się ze szklanym brzmieniem gitary tworząc coś niezwykle kameralnego, do tego smyki wstrzykują dawkę dramatyczności. Kontynuacje emocjonalnej transmisji otrzymałem w Brave for You, w którym Romy rozlicza się ze śmiercią swoich rodziców. Najbardziej podobają mi się bębny z połamanym atakującym rytmem, tworząc całość jako coś rzeczywiście wyniosłego. Jak dla mnie faworyt tej płyty. Istny wyciskacz łez dla tych płaczących a dla tych nostalgicznych istna maszyna do nastrajania. Trochę żywsze I Dare You, to pokaz tego czym Sim i Croft potrafią otumanić. Łagodny baryton Oliviera i niezwykle kobiecy wokal Romy zarzucają swoją sieć dialogu, totalnie obezwładniając. Do tego w tle syntezatory Jamiego nadające przestrzeni i dodatkowego wymiaru utworowi. Zwieńczeniem płyty jest Test Me, ambientowy, od połowy instrumentalny. Wciąga w wodny świat jaki kreuje didżejski dryg Smitha odcinając od wyjałowionej rzeczywistości.

I See You jest ciekawym krążkiem w kontekście dwóch poprzednich albumów grupy, ale na pewno nie rewolucyjnym. Ja ją polubiłem, choć po długich mękach. Wydawała mi się nudną próbą połączenia stylu jaki wyrobił sobie Jamie Smith z estetyką The xx. Po kilkunastu przesłuchaniach przekonałem do tej płyty, ale za sprawą szklistej gitary  i cudnego dla mnie wokalu Romy. To ona jest bohaterką tej płyty… Natomiast panowie… Zwałszcza Smith, który czasem po prostu męczył albo przynudzał. 

piątek, 6 stycznia 2017

Łuny i zwiastuny



Pierwsze dni nowego roku moją przestrzeń  wypełniają single. Zwiastuny płyt. Płyt zespołów, od których mimowolnie się odciąłem, a w przeszłości zespoły te odcisnęły na mnie ogromne piętno. Pokazały nowy wymiar muzyki. Odkryłem nowy świat brzmień i tego co można z muzyką robić i mam przeczucie, że tegoroczne płyty sprawią, że na nowo odkrywam muzykę, świat.



Wypełnia mnie wcześniej mi znane z czasów beztroski poczucie, że najbliższe miesiące zwiastują coś pozytywnego. Ciężko powiedzieć co, ale niech tylko przyjdzie wiosna, a dni staną się dłuższe. Wtedy obrazy, które kreowane są w głowie przez  On Hold i Say Something and Loveing - The xx zostaną dopełnione długimi dniami albo upragnionym zapachem wiosny. Już przy mroźnych wieczorach rozpływam się pod wpływem uroczego charakteru The xx. Widząc i słysząc tych zdolnych muzyków atakuje mnie aura niewinności jaką emanują oraz radości z tego co robią. Przyjemnie się tego słucha i chwała im za to, że potrafią, jak mało kto przekazać tak pozytywne emocje. Nowy album nazwano I See You i  można go szukać od 13 stycznia. Single zapowiadające nowe wydawnictwo kwartetu w żaden sposób nie tworzą zestawu nudnych powtórzeń, a jedynym nawiązaniem do poprzednich utworów jest delikatność oblana transowymi i momentami mocnymi uderzeniami.  Odnoszę wrażenie, że I see You muzycznie bardziej nawiązuje do solowej płyty Jamiego xx, co wydaje się być naturalną koleją rzeczy. Świetnie przyjęta płyta zdolnego producenta na pewno pozwoliła bardziej rozwinąć skrzydła i konsekwentnie czuwać nad nowym dziełem.



Jeżeli wspomnianego 13 stycznia będzie mało wrażeń warto podwoić sobie dawkę świetnych muzycznych premier odzianych w poruszającą elektronikę. Modlę się by tego dnia mieć wystarczającą ilość waluty, by nie stanąć przed wyborem typu „jedno albo drugie”. Dodatkowa porcja czegoś co pomoże odsunąć się od rzeczywistości  zapewni Bonobo swoją płytą Migration .
Części tej smakowitej porcji muzyki można spróbować dzięki Kerala i Break Apart – singlom promującym nadchodzący album. Dźwięki deszczu Seattle czy d windy z Honk Kongu nagrane samplerem,  osadzone w muzycznej tradycji nadają tajemniczego i intrygującego charakteru twórczości.



Jak co roku zdarzają się wielkie powroty, przeważnie nazwane powrotami po to, by premiera płyty urosła do światowego, mega ważnego wydarzenia. „Ten” powrót jest cichy i bez zamieszania. Być może dlatego, że świat korzennej alternatywy odcina się od tego typu zabiegów. „Ten” powrót jest według mnie prawdziwym powrotem, ponieważ od wydania ostatniej płyty The Jesus and Mary Chain upłynęła znaczna część mojego życia. Poszedłem do szkoły, przeżyłem pierwsze zauroczenia, miłości, były lamenty i odmęty, studia, układanie życia i pogoń za wszystkim czego i tak nie mam. Odcinanie się od teraźniejszości muzyczną przeszłością. Teraz żyję przyszłością marząc o obudzeniu się 24 marca  i posłuchaniu Damage and Joy. Nowa płyta szkotów przerywa prawie dwudziestoletnią absencje w publikowaniu nowych kompozycji. Nowy singiel - Amputation jest nawiązaniem do tego co najlepsze w muzyce i to na czym budowano hiciory w latach 90 –tych. Proste melodyjne riffy, wzbogacone o pulsujący bas pokazują jak należy przemycać gitarową, brudną alternatywę czy jak kto woli shoegaze do dzisiejszej estetyki zdominowanej przez gładkość i czystość. Co najważniejsze nie ma sztampy- jest szalony kalsycyzm.



Zacznę od tematu ostatniej płyty Red Hot Chili Peppers, dobrej, momentami nawet bardzo a wszystko dzięki rozwijaniu skrzydeł przez gitarzystę - Josh’a. The Gataway  wyprodukował Danger Mouse i jego podpisem na tym krążku jest nawet najmniej istotny fakt, że każdy utwór rozpoczyna beat perkusji. Chwała chłopakom za to, że uciekli od świetnego Ricka Rubina, a pomysł tej ucieczki przypisuję Joshowi. Gitarzysta RHCP i producent DM przyjaźnią się, więc jest to normalna kolej rzeczy, że to on odpowiada za ostatnią płytę muzyków. 
Dlaczego zaczynam od Red Hotów? Bo mimo, że są to dinozaury ja otwarcie przyznaję, że się nimi jaram. Jaram za sprawą gitarzystów tworzących ten zespół. Wszyscy zaliczani są do grona najlepszych na świecie a zwłaszcza JF, którego moim zdaniem godnie zastępuje Klinghofer. 
Zwracam szczególną uwagę na obecnego wiosłującego w RHCP z uwagi na jego macierzysty zespół. Dot Hacker zasługuje na szczególną uwagę ze względu na eksperymentalne brzmienie całej twórczości. Rozciągające leniwie i marzycielsko wokale, stanowiące przeciwieństwo do psychodelicznego, połamanego rytmu, hipnotyzują swoją transowością. Czyściutkie brzmienie gitary, kłóci się z oldschoolowym, nieco pierdzącym brzmieniem syntezatorów i basu. Twórczość Dot Hacker może wydawać się źle dopasowanymi elementami, ale kiedy bardziej wgryziemy się w ich muzykę nagle odkrywamy nowy ląd, nową formę. Klinghofer i spółka mają na koncie już dwie płyty – trzecia jest zapowiedziana na 20 stycznia. Zwiastunem jest C Section – najnowszy utwór grupy promujący album Nᵒ3. Opublikowany niedawno  singiel to nic innego jak typowy alternatywny kawałek. Przez sześć i pół minuty doświadczamy esencji pschodeli odznaczającej się mocno tym razem w głosie Josha, a atonalne pętle gitar wrzucają nas w wir czegoś niewytłumaczalnego ale przyjemnego. Jak sam określił w tweedzie, śpiewa dziwnym głosem a płyta miała mieć charakter bardziej smutny. Jest to obiecująca zapowiedź i czekam z niecierpliwością, ze względu na ważność tego zespołu dla mnie. Dot Hacker rozszerzyło mi pole widzenia na muzykę.





Dla równowagi staram się słuchać rzeczy lekkich i ciężkich, prostych i skomplikowanych, bogatych aranżacyjnie i tych, gdzie jest mniej ale konkretniej. Utwór, który mam na myśli wydaje się być czymś prostym i lekkim. Nic bardziej mylnego. Lekkie czyste brzmienie smyków, fortepian i esencjonalny głos niosą ze sobą potężny ładunek emocjonalny. Prostota jest tutaj złudzeniem. Wystarczy się wsłuchać w to, jak wokalistka operuje swoim głosem. W dodatku z pozoru minimalistyczny aranż jest na tyle bogaty, że ciągle odkrywa się interesujące dźwięki. Mam szczerą nadzieję, że Rooting For You to coś więcej niż tylko zaakcentowanie swojej obecności przez London Grammar, i że pojawi się coś więcej, równie niespodziewanie i równie genialne.  



poniedziałek, 2 stycznia 2017

Lamentowe podsumowanie

LAMENTOWE PODSUMOWANIE ROKU




Piątka odpowiadająca za doświadczenia najbardziej wryte w psychikę, choć nie koniecznie uchodzą za jedyne Top 5 tego roku. Na horyzoncie wielkie nadzieje i radości, smutki i przykrości. Płyt wydanych w zeszłym roku, takich, do których będzie się wracało całe życie na szczęście pojawiło się sporo.   




Chyba trzeba trochę zwolnić i nabrać dystansu. Jako dzisiejszy dwudziestoparolatek po studiach, dających w naszej rzeczywistości materialnie nic, jestem wykończony zdobywaniem wszystkiego i niemocą zmiany tego, co jest poukładane. To wielkie nic, dające poczucie beznadziejności, zagubienia się w świecie i porażenia kulturowego jakiego doznałem wkraczając w dorosłość. Ten porządek zrobili rodzice i dziadkowie, którzy mieli co zmieniać i jak. Mam na myśli nie tylko swoich, ale wszystkich rodziców – dzisiejszych 40 –sto, 50 –cio i 60 – cio latków. Jestem skazany żyć w tym co wykreowali, aby przeżyć. Stworzyli sobie raj – widzę to. Samochody, satysfakcjonująca praca, dzieci po studiach, dom. Nie mam nic z tego, co oni zaczynali budować w naszym wieku. Tak, już słyszę kpiące głosy wieszczące, że milenialsom w zamian za ich wymyśloną wyjątkowość należy się wymarzona praca, uwaga wszystkich i dobra XXI wieku. Cały zeszły rok doprowadził mnie do totalnej bezradności, wstydu i wołania… Brak pomysłu, na to co dalej. Coraz głośniejszy krzyk z tyłu głowy „Witamy w świecie dorosłych!” przerodziło się w brak ambicji, zanik kreatywności i odtrącenie marzeń. Umysł zaczęła zalewać tęsknota za beztroską i wymazaniem obecnego obrazu świata. Pewnego dnia ból, strach, tęsknota przybierają swój rozmiar do wielkości wszechświata blokując możliwość wyrażenia tego, z czym nie możemy się pogodzić. Zamiast eksplodować stałem się czymś zawieszonym w tym zgiełku. W tym podsumowaniu i akapicie znajdzie się Skeleton Tree. To wystarczy.



Bycie „cool” jest niezwykle trudne. Przeważnie ludźmi zajebistymi są Ci, którzy nie zastanawiają się nad odbieraniem ich przez otoczenie. Robią swoje mając wyjebane, ale z klasą. Tworzą coś, co obecnie nie jest zauważane na ogromną skale, jednak wiadome jest, że to co pokazują, przekazują, kreują przetrwa i przeżyje niejedną młodość niczym w przypadku Roberta Johnsona, który doczekał się chwały 60 lat po zakończeniu swojego krótkiego żywota. Ogłoszono go królem gitary bluesowej. I tak to zwykle po śmierci jest. Ktoś kogoś ogłasza królem czegoś. Są wyjątki i są artyści będący jedną z twarzy ludzkości już za życia. Kimś kogo by się pokazało przybyszowi z innej planety. Osoby, którymi się chwalimy, że lubimy, słuchamy, znamy, są cool nieświadomie.
Takie po prostu są i przyszedł na nich czas. Są zagubione i ciągle poszukują, nadając kierunek zajebistości, bo są w tym szukaniu genialni.
Stwierdzenie, że coś jest cool jest względne. Każdy ma swój ideał, swoją estetykę, swój świat. W moim świecie wiele osób jest cool, są to przeważnie artyści.
Jako, że jest to moje podsumowanie zeszłego roku miano najbardziej cool zdobywa The Kills. Połączenie garażowego brzmienia z elegancką elektroniką daje efekt o jakim może wielu pomarzyć. Pomieszanie dzikości z opanowaniem. Nonszalancji z precyzją. Przeciwieństwa połączone w spójny twór, dając przepis na odświeżenie muzyki, gdzie gitara gra pierwsze skrzypce. Jeżeli miałbym powiedzieć jako dziennikarz muzyczny w jakim kierunku powinien iść powiedzmy rock (brzmi to sztampowo) to właśnie ten, który obrało The Kills na Ash & Ice. Alison i Jamie są ucieleśnieniem klasy, szaleństwa i zajebistości. Nie ma nikogo bardziej cool niż oni.  




Często myślę o śmierci. Powody do szczęścia mam, po prostu cierpię na ból istnienia. To jest uczucie w rodzaju niepogodzenia się z zasadami panującymi w życiu, jednocześnie poddając się tym zasadom, ponieważ będąc nonkonformistą według własnego uznania nie przeżyłbym chyba dnia. Czarna gwiazda. Potulny, jak baranek brnę więc w to bawienie się w życie, bo wyjścia chyba nie mam. Są Ci których kocham i nie chcę stracić… To ważniejsze… Pomaga muzyka… Sztuka… Tworzenie i pisanie, do którego często się zmuszam przez „weltszmerc”. Czuję, że stanie się tu kameralnie i intymnie a ja obnażę się przed Tobą. Moją pierwszą intymną myślą, której się wstydzę, to myśl o swojej śmierci. Stworzenia z niej czegoś więcej niż tylko śmierci. Stworzenia historii o treści równej a nawet lepszej niż życie. Znaczy nie! Już się nie wstydzę! Ktoś kto umarł w tym roku, uświadomił mi, że każdy, gdyby tylko miał możliwość, zaplanowałby swoją śmierć i całą otoczkę towarzyszącą odejściu z tego świata. Nawet wybranie ulubionej piosenki na pogrzebie, ubrań czy pisanie listu pożegnalnego to planowanie śmierci. Bowie za życia zmieniał świat z każdą płytą. Z tą ostatnią pokazał, że w sposób artystyczny można z godnością się z nią pogodzić. Pogodzić nie oznacza w tym kontekście przegrać, być słabym. Pogodzić czyli spojrzeć jej w oczy i żyć z nią. Podać jej rękę i przedstawić się, tak jak to zrobił Bowie. Powiedział: „Cześć, jestem David Bowie. Moja śmierć będzie moją sztuką, nie twoją.”. Zdecydowanie Blackstar to nie płyta zeszłego roku. Ta płyta będzie ważna do końca świata, nie tylko ze względu na geniusz artystyczny naszego kosmity ale na jej wymowę i jak wiele warstw ma, jak dużo jeszcze jest do odkrycia w niej. W tych słowach, w tej muzyce. Jak słucham Blackstar to mam wrażenie, że właśnie tam kryje się tajemnica życia, śmierci i wszechświata. Jak gdyby Bowie znał odpowiedź na pytania czysto egzystencjonalne.



Często sobie powtarzałem, że starość to stawanie się niedołężnym i robienie z siebie karykatury zwłaszcza jeżeli chodzi o gwiazdy muzyki. Ikony muzyki rozrywkowej nadające kurs muzyce, obyczajom i takim ludziom jak ja, powinny umierać młodo, nie starzeć się, a jak już, to usuwać się w cień. Dla nas młodych starość jest mało atrakcyjna. Kpimy z dziadów czujących się na dwudziestkę w towarzystwie dziewczyn szczupłych, z długimi nogami, ogólnie super ładnymi. Dziewczyny lubią dojrzałych facetów. Tacy są starzy. Młody dojrzały jest nudny… Mimo to i tak do pewnego momentu bałem się starości i tych głupich zachowań starych, kreujących się na witalnych i nienadgryzionych przez ząb czasu nadludzi. Okej, wiem ze sceny ciężko zejść, nawet jak nie ma się nic do powiedzenia a kasa się kończy, bo trzeba utrzymać dzieci ze swoich piętnastu małżeństw itd. Ledwo stoją, ale grać grają, to samo co dwadzieścia lat temu a nawet pięćdziesiąt. Chyba rozwodziłem się o tej starości już rok temu więc do rzeczy. Iggy Pop, facet dogadał się z trójką zdolnych młodych i czujących klimat. Wiedzieli jak wydobyć z Iggiego to co starość przykryła. Mam wrażenie, że Pop nagrywając PPD przeżył drugą młodość a starość niekoniecznie musi wyglądać karykaturalnie. Można być naprawdę spoko zajebistym jak Iggy, zaakceptować starość, zmarszczki i fakt, że ludzi obrzydzasz występując bez koszulki a następnie dobrać muzyków, którzy są nadzieją muzyki gitarowej naszych czasów i nagrać coś co się może równać z najlepszą płytą legendą. Kiedy go słyszę na tej płycie to nie chce być jak Homme – młody, zdolny tylko stary, z podwójną młodością i zajebistą aurą którą młodość nie zastąpi. Ta płyta czyni mnie odważniejszym przed obliczem czasu, bo wiem jaki chce być na starość.



Zeszły rok był naprawdę pokręcony. Albo zacząłem się bardziej interesować, albo informacje skuteczniej przebijają się przez mur mojej ignorancji. Sytuacja w Europie, na bliskim wschodzie staje się dla mnie niezrozumiała. Konflikty powstające w imię miłości, wiary, pokoju i jedności niosą ze sobą niezliczone ilości niepotrzebnych ofiar. Idee, które tak naprawdę zaprzeczają temu co się dzieje rozpalają wszystkie niesprawiedliwości społeczne i to przez nie mamy obraz ludzi uciekających przed wojną, biedą, chowających się w swoich domach, nie czujących się bezpiecznie, tam gdzie przeżyli do tej pory swoje życie. Wszystkie działania w imię religii, pokoju i dobrobytu obywateli walczących państw prowokują mnie do wyjałowionych pytań. Leżę z słuchawkami na uszach patrząc w sufit i wyobrażam sobie, że na ulicę wybiegają żołnierze, terroryści czy cokolwiek. Nagle dom, twoja ulica, miasto, kraj nie jest taki bezpieczny jak by się wydawał. Dezorientacja, niepokój, troska o życie Twoje i bliskich upodabniają mnie w tej wizji do cielaka zaganianego do zagrody. Przerażonego, tęskniącego za matką i bezsilnego wobec swojego oprawcy. Często kreuje sobie takie sytuacje w głowie i zastanawiam się co bym zrobił w obliczu takiego ataku. Nigdy nie jestem w stanie jasno odpowiedzieć co bym zrobił wydaje mi się to takie nierealne… A jednak. Dzieci, kobiety, młodzi mężczyźni i starzy na całym świecie muszą się mierzyć z wojną, niesprawiedliwością społeczną, biedą i głodem coś co trzeba chyba zobaczyć na własne oczy albo samemu przeżyć, żeby zrozumieć, jak wiele się ma mogąc spokojnie wyjść z domu. Tak proste rzeczy zrozumiałem, choć na pewno nie w stu procentach, po wysłuchaniu The Hope Six Demolition. Zaangażowanie Pj Harvey w treść tego albumu, niesie za sobą idee tego, by artysta pisał o tym to co zobaczy, by pisał o prawdzie niczym dziennikarz. Ta płyta jest dla mnie muzycznym reportażem a PJ uwierzę we wszystko. Prawdziwość tej płyty dokonała we mnie wewnętrznej zmiany i choć trochę pokazała mi pewien skrawek świata i rzeczywistości, który dotąd był pomijany właśnie przez moją ignorancje i maniakalny egoizm. Do tego warstwa muzyczna jakiej w życiu nie słyszałem zwala mnie z nóg. Te dęciaki, akcenty wyszarpane niczym z gospel albo bluesa, klaskanie i te chóry…





W tym roku pokładam wielkie nadzieje, specjalnie na tę okazje kupiłem sobie kalendarz książkowy. Niezwykły i piękny, do tego związany z muzyką. Zapisuje w nim plany i postanowienia a te są szczególnie ambitne. Mam nadzieję, że w tym  będę bardziej zdeterminowany. Misja bloga gdzieś się zatraciła. Nikt nie chce czytać chyba wysranych i specjalistycznych recenzji, więc będzie inaczej… Wspomniany kalendarz jest złoty w kościotrupy, wewnątrz czaszki, demony, wielowarstwowe pejzaże rozpościerające się na brodzie prawdopodobnie wikinga. Ozdobiony jest w ilustracje Zbigniewa Bielaka współpracującego z Gohst, Myhem. Ogólnie człowiek ilustrujący black metal i wszystko co jest do tego podobne. Chłop ma niezwykły talent a kalendarz dał mi dużo radości. Ja mam 94 egzemplarz a nakład liczy 500 sztuk więc warto chociaż sprawdzić i się zastanowić nad takim pięknym nabytkiem. 

zbigniewbielak.bigcartel.com