poniedziałek, 11 września 2017

Brand New - Science Fiction | Płyty zachowawczo artystycznie nie są wcale takie złe

             
Kocham takie powroty jak Jesus and Mary Chain, gdzie dostaje to czego oczekuję. Dobrej zabawy. Płyty zachowawczo artystycznie nie są wcale takie złe. Są potrzebne dla zachowania równowagi przy dzisiejszych aranżacyjnych rewolucjach. Cieszy mnie tak samo powrót New Brand. Ich piąty studyjny album jest podobno pożegnaniem z przemysłem muzycznym. Jak to klasyka mówi: im starsi tym lepsi i rzeczywiście, z każdym  kolejnym albumem wydawać by się mogło że muzycy trafiali w środek tarczy mojej wrażliwości. Aż w końcu, w 2009 roku, kiedy wydali Daisy, przebili tę tarczę na wylot. Odrzucając nieco estetykę emo hardcorową na rzecz akustyków przestrojonych o pół tonu niżej, kłaniając się erze grunge i późnym latom ’90 ugruntowali swoją pozycję w mojej prywatnej płytotece. Jeszcze większą sympatię wzbudziły udostępnione demówki będące odrzutami z sesji do The Devil and God Are Raging Inside Me. Takie rarytasy częstokroć dzięki brudniejszemu brzmieniu i słyszalnej swobodzie dają większą frajdę niż dopieszczone longplaye. Co prawda więcej znajdziemy tam U2 niż Nirvany, ale jedno drugiego nie  wyklucza i daje nieskrywane poczucie rozrywki.

Nowojorczycy z Brand New zestarzeli się do 40, a wraz z nimi ich słuchacze. Nowy album zespół jest bardzo zachowawczy i przemyślany. Z niczym nie przesadzili i niczego nie dodali za mało. Można powiedzieć mocno wyważony. Sam wydźwięk jest bardziej melancholijny, zaś w warstwie lirycznej skupiony na mądrościach charakterystycznych dla czterdziestolatka, który w Could Never Be Heaven nie chce zawieść swojej rodziny, a w In the Water ostrzega przed samym sobą. Hide your daughters,’ the old men say/You were young once before, you know how we get our way.     

Science Fiction to kontynuacja mroku i wypluwania swoich bolączek z charakterystyczną jedną nutą. Płyta ma swoje niespieszne tempo. Mniej tu krzyków i agresywnych gitar za to więcej akustycznych mroczniejszych brzmień i wokalów  rodem wyjętych z Something In the Way, Nirvany. Doskonałym przykładem jest 137, które brzmi jak Nirvanowsko- Pearl Jamowy stworek. Fani mogą poczuć się trochę zawiedzeni, faktem że po 8 latach wychodzi coś co bardziej się zakrada niż rzuca na słuchacza. Jest to typowa płyta spod znaku smutnych harmonii, podskórnego rozgorączkowania i czerpania garściami z grunge’owych power playów z lat ’90. Przykładem jest No Control brzmiący jak mały klon Were Is My Mind, Pixes. I w tym momencie fani mogą poczuć totalny wzwód albo bardziej zawód. O tyle ile sam popieram przedłużanie gatunków i tworzenie czegoś pewnego, o tyle tutaj to przedłużanie linii jest zbyt banalne. Entuzjaści rockowego grania z początków niemieckiej VIVY, czasów kiedy MTV emitowało muzykę, będą zachwyceni. Ja jestem, bo poza tą jedną wpadką, która aż tak ostrtm sztyletem nie jest na szczególną uwagę zasługuje balladowe Waste, świeżo brzmiące połączenie Oasis z genialną harmonią wokalną, której nie powstydziłoby się Alice In Chains. Szczególnie na tle całej płyty wyróżnia się Desert. Intymny, kameralny i popowy z radiowym potencjałem.

W dobie dzisiejszego dużo, dużo, dużo przy jednoczesnym najnowocześniej, Science Fiction jest tego zaprzeczeniem. Paradoksalnie bywa tak, że czasami muzyka na pozór rewolucyjna, nowoczesna, odkrywcza wypada słabiej od tej, która czerpie garściami z tradycji różnych epok muzycznych bez zbytniego kombinowania. Jedno i drugie wymaga sporych umiejętności, tak by nie przesadzić. Trzeba umiaru, żeby zaserwować coś dobrego, opartego na czymś co powstało i było równie świeże. To samo tyczy się rewolucyjnych, muzycznych akrobacji. Poszukiwania nowej muzyki to coś wspaniałego i szczerze brakuje rewolucyjnych lat 60,70 i 80 może i nawet tych 90, kiedy to tworzyły się podwaliny tego co dziś słyszymy, często świetnego, ale przeważnie nudnego. Niektórym osłuchanym już nawet nie chce się słuchać nowości i poszukiwać. Pozostają w przeszłości odkopując perełki unikając jak ogień współczesną wodnistą papkę. New Brand udowadnia, że można pożegnać się z przytupem, mocno i solidnie. Taki jest ten album, przemyślany, zaplanowany. Dobrze jest posłuchać czegoś, co brzmi jak sentymentalne piosenki z czasów młodości nagrane na kasetę. Może Brand New nie tworzy rewolucji i wykorzystuje pewne chwyty, to na pewno dobrze się tego słucha, choć koncertowo ten materiał może się nie sprawdzić zwłaszcza dla ortodoksyjnych fanów wcześniejszych dokonań grupy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz