niedziela, 30 kwietnia 2017

Impreza Gorillaz - Humanz recenzja



Gorillaz to projekt z ogromnym potencjałem. W skład zespołu wchodzą 2-D na wokalu i klawiszach, tajemnicza Noodle gra na gitarze, Murdock na basie, Russel na bębnach. Nie ma dla nich barier i rzeczy niemożliwych. Są to postacie wirtualne, ale chyba najbardziej żywe ze wszystkich jakie kiedykolwiek stworzono. Albarn i Hewlett przebili naukowców konstruujących cyborgi czy sztuczną inteligencję. Roboty, AI to dla mnie nadal Si - Fy i Gwiezdne Wojny, natomiast w istnienie tych czterech postaci wierzę na poważnie. Każda z nich ma swoją historię, jak Noodle, będąca wynikiem eksperymentu naukowego, w wyniku którego doskonale włada bronią i gitarą a jej imię to jedyne słowo, jakie umiała wypowiedzieć po angielsku w momencie dołączenia do składu Gorillaz. Zespół przenika dwa wymiary. Rzeczywisty i wirtualny. Oczywiście animowane postacie mają świadomość istnienia Albarna i Hewletta, jednak w ich przekonaniu wspomniani panowie przypisują sobie jedynie zasługi kwartetu.    
Dzisiejszy postęp technologiczny coraz bardziej pozwala na ożywienie postaci, czego możemy być świadkami już dzisiaj przy okazji premiery Humanz.  Wywiady z 2-D i Murdocem, które miały miejsce w Londynie zabawnie się ogląda a przede wszystkim te postacie ożywają. W dodatku aplikacje stworzone przez Electronic Beats pozwalają poznać nam inspiracje bohaterów, ich pokoje i zainteresowania. Jest to co najmniej fascynujące dla fanów zespołu. Kto wie może w przyszłości na scenie pojawi się cała czwórka? Sam Albarn nie wyklucza takiej ewentualności. W końcu pokazuje jeden z elementów przyszłości muzyki, związanej z AR i VR. 

Humanz jak do tej pory jest najgłośniejszą premierą tego roku. W końcu to kolejny album po sześciu latach ciszy w obozie Gorillaz. W dodatku na polskim podwórku zamieszanie spotęgowała zapowiedź dwóch czerwcowych koncertów w naszym kraju. Na albumie jest mnóstwo kolaboracji z innymi artystami i nie jest to nic dziwnego, gdyby nie fakt, że praktycznie we wszystkich kawałkach dominują goście. Zaburzona jest spójność albumu, przez co odnosi się wrażenie, że Gorillaz jest  w tle a Humanz to mixtape.
W otwierającym Ascension, mruczący wokal Albarna jest stłamszony przez połamany, szybki beat. Na szczęście lekki zawód miernym otwarciem szybko idzie w zapomnienie dzięki Strobelite, przy którym można się poczuć jak w funkowym klubie z lat osiemdziesiątych i tutaj doskonale spisał się Peven Everett ze swoim soulowym zacięciem. Piosenka ma idealne flow na słoneczne rozpoczęcie dnia.  Podobnie jest w Submission o synth popowym tle zgrywającym się z  wokalem Kelele wyjętym z R&B. Lekkość z jaką rozpoczął się kawałek zostaje nieoczekiwanie przełamana histerycznym rapem Danny’ego Borwna dodając całości psychodelicznego wymiaru. Z tej samej bajki jest niepokojący, z tłustym basem Carnival z niesamowitą narracją wokalną Anthonyego Hamiltona jako soulową apokalipsą.
Płyta ma też wymiar społeczno – polityczny co rzuca się od razu w Let Me Out. Cytując rymy Pusha T: Obama is gone, who is left to save us? / So togetherwe mourn, I’m praying for my neighbors / They say the devil’s at work and Trump is calling favors można dostrzec w nich komentarz odnoszący się do wyborów w USA. Nie jest to jedyny protest song, ale na specjalną uwagę zasługuje sarkastyczne Hallelujah Money, mocno wyróżniające się od reszty i tak różnych utworów. Benjamin Clementine brzmi jak przerażająca, kpiąca z kapitalizmu Nina Simon na tle anielskich harmonii wokalnych. Pozytywnie zaskakujący jest też występ Popcaana w Saturn Barz. Jako jamajski nawijacz obracający się w dancehallu, zazwyczaj nastraja pozytywnie a w gorillazowym kawałku, jego jamajska nawijka brzmi apokaliptycznie w towarzystwie ołowianego basu przeplatanego charakterystyczny mrukliwym głosem D-2. Nie brakuje łobuzerskich beatów wziętych rodem ze ścieżki dźwiękowej ostatniego Mad Maxa, co słychać w Charger. Gdyby nie Grace Jones ten kawałek z zapętlonym samplem byłby strasznym mózgojebem, od którego można zwariować, a tak, jest naprawdę czymś z klas. 

Najmocniejszym punktem całej tej poznawczej wyprawy jest Busted and Blue, w którym Damon Albarn samotnie pochyla się nad syntezatorami. Moment chwytający za gardło. Refleksyjna, smutna ballada bez gości. Przejmujący wokal z piękną linią. Coś czego wypatrywałem na Humanz jest w tym jedynym kawałku. Lekkość, nowoczesność i to gorillazowe „coś”, za które kocha się ten zespół. Możliwe nawet, że Busted and Blue naszkicowano, gdzieś tam przy okazji ostatniej płyty Blur. Z instrumentarium najjaśniejszą gwiazdą są tu syntezatory wyszarpane z lat osiemdziesiątych. Idealnym ucieleśnieniem  synthowego brzmienia jest Andromeda z housowym, bujającym ziarnem i suptelnym wokalem D.R.M.A. Wśród długiej listy gości, uwagę zwróciła obecność Jehny Beth. I tu kolejny raz pojawia się moje zdziwienie, bo We Got the Power nadaje się idalenie do radia jako wakacyjny hicior. Oprócz wokalistki Savages, ukryty jest też Noel Gallagher. We got The Power jest jak piosenka z Disneya przepuszczona przez psychoaktywny transowy filtr. Kolejne miłe zaskoczenie. Oprócz tych miłych zaskoczeń są też te niemiłe i na szczególną krytykę zasługuje Momentz uszyte prostą łupaniną na dwa. Nie potrafię zrozumieć dlaczego „to” w ogóle znalazło się na płycie. I bez tego utworu można wyczuć inspirację egzotyką japońską czy koreańską.


To czego najbardziej brakuje w Humanz to lekkość Gorillaz, którą można było do tej pory wyczuć. Gdzieś została zagubiona w tej porażającej ilości mieszanin tak samo jak członkowie zespołu w niekończącej się liście gości. Stanowczo za mało Gorillaz w tej płycie będącej bardziej składanką niż longplayem animowanego składu. Najnowsze wydawnictwo jest w dwóch wersjach. Podstawowa z dwudziestoma kawałkami i deluxe z sześcioma dodatkowymi. Warto wspomnieć, że na jednym z tych utworów jest modny ostatnio Rag’n’Bone Man. Nie jest to płyta idealna, ale ciekawa, wciągająca i wielowarstwowa. Patrząc pod kątem tego, że jest to dzieło Gorillaz czuć niedosyt. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz