Takie powroty cieszą. Nawet jeśli
są bardzo bezpieczne i zachowawcze, jak w przypadku The Jesus and Mary Chain. Dla wielu może to być sentymentalne zmartwychwstanie,
dla tych co nie znają, odsłania podwaliny dzisiejszego shoegaze albo indie
rocka. Przede wszystkim dobrze słyszeć braci Reid w dobrej formie.
Schyłek rewolucyjnych i chłodnych
lat post-punku zwiastował wypłynięcie na powierzchnie lirycznych The Smith,
tanecznych New Order i łobuzerskich The Jesus and Mary Chain. Szkoci pomieszali
ostre ze słodkim. Cukierkowe dziewczęce melodie z rock’n’rollowym szaleństwem, to znak rozpoznawczy braci Ried. Są wyznacznikiem wielu kapel, choć sami mają
swoich guru. Nuta psychodeli zainspirowana The Velvet Underground połączona ze
ścianą dźwięku stała się fundamentem klasycznego shoegazu. To wszystko The
Jezus and Mary Chain zmieścili w ciągu czterech płyt. Z początkiem nadejścia
kolejnej rewolucji muzycznej lat 90, Szkoci rozwiązali zespół by zejść się w
2007 i po dziesięciu latach od tego wydarzenia (a od nagrania ostatniej płyty
19 lat) wydać Damage and Joy.
Płyta rozpoczyna się Amputation opartym na prostym,
chwytliwym riffie i szalejącą w tle gitarą. Bardzo przyjemny początek, rozkręcający album już od pierwszych sekund, by w War On Peace zanurzyć się w odprężającej psychodeli akcentującej
wpływy The Velvet Underground. Im dalej w płytę tym te odniesienia do grupy Lou
Reeda potwierdza Song For a Secred z
perkusją, wręcz wyszarpaną od legendy i wokalnym dialogiem.
Następnie w All Things Pass i Always Said
uderzają jazgotliwe, odjechane brzmienia stonowane popowym ale jeszcze nie
cukierkowym wokalem Rida z dziewczyną brata. Grupa stara się nawet odświeżyć
swoje brzmienie, w popowym, mocno ozdobionym choćby akustykiem Los Feliz, w którym wokalnie wspomaga
muzyków Sky Ferreira i Mood Rider z
nutą melancholii i stonerowską brawurą.
W Presidici i Get On Home,
Facing Up To The Facts brzmią jakby bracia Reid zatrzymali się w czasie i
nadal mają po dwadzieścia parę lat. Głos Jima Reida brzmi, jakby zatrzymał się w
tym poprzednim zadziornym i łobuzerskim ciele młodego człowieka a nie
pięćdziesięciolatka. Simian Split
odwołujący się do śmierci Cobaina zainspirowany teoriami spiskowymi, jest jednym
z fajniejszych momentów na płycie. W głosie daje się wyczuć jakąś nonszalancką
agresywną ekspresję, dodatkowo dęciaki jakoś wzbogacają brzmienie, nadając kierunek w którym powinna iść całość. Takiej nonszalanckiej elegancji brakuje w tych typowo jesusowych kawałkach, gdzie ta ich receptura jest od razu słyszalna.
Spodziewałem się płyty bezpiecznej. Nawet jej sobie życzyłem po to, żeby ta kapela odpuściła sobie nieudolne gonienie za młodzieżą. Prawda jest taka, że najgorszymi płytami nie są złe płyty, tylko te, które rozczarowują a The Damage and Joy nie rozczarowuje, choć przydałoby się zaszczepić więcej elegancji kosztem popowej cukierkowości.
"Jazgotliwe, odjechane brzmienia" to to, co tygryski lubią najbardziej. O zespole wcześniej tylko słyszałam, ale może byc fajnie :) życz mi dobrego odsłuchu, zaraz się za to biorę
OdpowiedzUsuńCiepełka
Martyna z RO(C)K METALU