środa, 22 marca 2017

Wykolejeńcy z dzikiego zachodu - Me and that Man - songi of love anddeath



Behemot znany od Las Vegas aż po Krym albo i dalej, napawa dumą. Ekstremalne brzmienie zespołu podbija festiwale i kluby na całym świecie. Wieść jaka rozniosła się w internetach na temat kolaboracji Nergala z Johnem Porterem, wzbudziła ciekawość większą niż wszystkie szczyty korony ziemi razem wzięte. Brzmienie Portera wpisuje się w ramy, bardziej tradycyjnych form muzyki gitarowej, czego nie można powiedzieć o dotychczasowej twórczości Nergala.  Stąd też myśli krążące wokół mojej głowy o Songs of Love and Death.

Jako pierwsze w sieci pojawiły się kolejno dwa single, My Church is Black i Ain’t Much Loving otwierające wrota, za którymi kryła się tajemnica kształtu piosenek o miłości i śmierci. Utwory podobne do siebie na tle całej płyty. Ponure, zahaczające o tematykę poszukiwania samego siebie. Od razu, na pierwszy plan wypływają inspiracje amerykańskim bluesem. Odwołania są tak czytelne, że bez trudu można je odczytać o czym można się przekonać słuchając Get Outta This opartego na klasycznym bluesowym riffie zakrapianym Zeppelinami. Nie można odbierać tego jako wadę. Wręcz to najmocniejsza zaleta tego dzieła. Czuć, że ta płyta  stworzona jest bez jakiejkolwiek presji. Słychać w tej muzyce oprócz rozliczania się z ciemnością, zabawę. Wiejący luz z On The Road o stonerowym zacięciu równie dobrze mógłby się znaleźć na ostatnim albumie Iggiego Popa. Shaman Blues działa jak specjalny dodatek do indiańskiej herbatki. To najmocniejszy punkt kolaboracji muzyków. To głównie dla Szamana chciałbym wybrać się na koncert Me and That Man, bo piosenka ma stadionowy potencjał.
Spółka Darski – Porter uciekają w odmęty folku firmowanego Dylanem. Niej jest to tania podróbka o czym można się przekonać słysząc One Day.

Inaczej jest w przypadku Better The Devil I Know, który budzi mieszane uczucia ze względu na głos wokalistki. Jest piękny, jednak psuje zaserwowany obraz. Zamiast mrocznej  bluesowej, zapijaczonej patologii wykolejeńców  ukazuje się przerysowana neofolkowa pocztówka aspirująca do portretu The Doors. W Love and Death przeciąganie ostatnich sylab brzmi jak fałsz kogoś, kto w rzeczywistości naprawdę nie potrafi śpiewać i nie ma z tym do czynienia. Z kolei  Magdalene jest za bardzo sterylne, grzeczne przez co wyjałowione z ekspresji i nudne. Porter za bardzo przegiął ze swoim śpiewaniem od niechcenia a Nergal za bardzo zmanierował. Całe tło rekompensuje minusy, które mimo wszystko po całym przepychaniu się ze sobą można pokochać.
Warto wspomnieć o muzykach biorących udział w projekcie. Wojtek Mazolewski szarpie struny kontrabasu i basu, w bębny uderza Łukasz Kumański, w mrocznym Cross My Heart and I Hope Die na akordeonie akomponiuje Czesław Mozil aplikując podskórne odrętwienie.

Songs of Love and Death jest czymś konkretnym bez zbędnego gonienia za eksperymentami. Muzycy ubrali tradycję w swoją formę, fundując samotną wyprawę na pustynne peryferia dzikiego zachodu, podczas której można wejrzeć w głąb siebie i rozliczyć się z ciemnością. Fani Nergala mogą być pozytywnie zaskoczeni, Portera lubić dalej i na przemian. Fanom Nicka Cave, Toma Waitsa a nawet Marka Lanegana czy Howlin Wolfa a na pewno przypadnie do gustu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz