Ja jako osoba introwertyczna,
odbieram to co nostalgiczne, wyciszone, nieśmiałe ze zdwojoną czujnością.
Zwłaszcza, kiedy chodzi o muzykę, z którą chcę się utożsamić i zawłaszczyć jako
coś mojego. Zaimportować jako tło do mojego wewnętrznego świata. Dlatego, kiedy
jakaś płyta oddaje moje emocje, mój styl bycia, sprawdzam autentyczność
artysty. Czytam wywiady, oglądam koncerty, analizuje twórczość i wyrabiam sobie
opinię. Sytuacja staje się jasna w momencie, w którym widzę, że nie jest to
poza, gotowy produkt, aby zakleszczyć się na portfelach, uszach jako tymczasowa
moda.
Chyba każdy przeżył nieszczęśliwą,
ale za to piękną miłość. Są dni, kiedy masochistycznie
wzdycham z utęsknieniem za nią. Piętno jakie odciskają takie miłosne przygody
zabierają nam ułamek siebie, migrując go do wymiaru naszych spotkań. Z biegiem
lat wszystko się zaciera jednak są artyści, którzy z banalnym tematem miłości
niebanalnie go przybliżają. The xx jest zespołem, gdzie miłość, relacje par są
jednym z tematów. Romy Croft i Oliver Sim, prowadzący między sobą dialogi
wokalne, obecne w twórczości The xx, kreowali je, krótkimi liścikami miłosnymi,
wysyłanymi do siebie, tworząc w ten sposób szkielet historii. Metoda bardzo
skuteczna, bo na pierwszej i drugiej płycie wypadli przekonująco. Londyńczycy
znani są z intymnego i kameralnego charakteru twórczości. Zespół w poprzednich
latach przyzwyczaił słuchaczy do minimalizmu w brzmieniu. Szklista gitara
uzupełniona delikatnym basem, współpracującym z hip-hopowymi dźwiękami beat
maszyny rozkładała na łopatki przy pierwszej i drugiej płycie. Coexist i xx są tymi płytami, które właśnie tworzą tło do mojego świata
pozwalając zaakceptować pewne rzeczy.
W trakcie absencji zespołu w
życiu publicznym, Jamie xx wydał swoje solo – In Colour. Na płycie producent jawnie romansuje z tanecznymi
rytmami o klubowym charakterze. Nieuniknionym był gościnny udział Romy i Sima.
Utwory, w których się udzielili są według mnie najlepszymi punktami, a Loud Places na stałe zapisała się w
kanonie tego co uważam za piękne, urokliwe, moje…
Trio po kilku latach nagrało swój
trzeci album – I See You. Nazwa ma
świadczyć o docenieniu siebie nawzajem, dostrzegania się. W dodatku lustrzana
okładka ma być zobrazowaniem nazwy nowej płyty – w lustrzanym odbiciu widzą
siebie. Po niesnaskach jakie były obecne między członkami, jest to morał
wynikający z zakopania toporu wojennego. Muzycy wspólnie wyrwali się z Londynu
i nowe dzieło nagrali w Los Angeles,
Teksasie, Nowym Jorku i na Islandii.
Nie da się ukryć, że I See You towarzyszą echa solowej płyty
Jamiego Smitha, czego świetnym przykładem jest otwierający płytę Dangerous. Witające dęciaki przy
pierwszym odsłuchaniu były wielkim zaskoczeniem. Nadają utworowi pozytywnego
brzmienia i grają pierwsze skrzypce. Do tego energiczny beat czynią go czymś
doskonałym na poranny rozruch, nawet przy tak łagodnych głosach jakie mają Romy
i Oliver. Artystka zadziornie i odważnie
frazuje pod koniec utworu Let them say there are warning signs / They
must be blind. Od pierwszego utworu czuć, że zawstydzenie I introwertyczność,
zostały zdominowane przez chęć pokazania tego na co stać Londyńczyków. Wreszcie!
Euforie ostudził drugi numer z płyty i drugi singiel promujący najnowsze wydawnictwo Anglików. Say Something Lovin to najsłabszy moment. Nudny, ani nostalgiczny, ani taneczny, może trochę popowy i w tym jego wada. Do tego sampel z Alessi Brothers, bardziej drażniący niż upiększający. Zaletą tego utworu jest dialog Romy z Olivierem. Obronili ten utwór właśnie swoim wokalem. Zwłaszcza Romy.
Euforie ostudził drugi numer z płyty i drugi singiel promujący najnowsze wydawnictwo Anglików. Say Something Lovin to najsłabszy moment. Nudny, ani nostalgiczny, ani taneczny, może trochę popowy i w tym jego wada. Do tego sampel z Alessi Brothers, bardziej drażniący niż upiększający. Zaletą tego utworu jest dialog Romy z Olivierem. Obronili ten utwór właśnie swoim wokalem. Zwłaszcza Romy.
Jednym z intrygujących utworów jest Lips,
którego tropikalność przeszywa na wylot, a w ustach czuć smaki tropików. Refren
z kolei jest sprytnym poderwaniem do włączenia się w muzykę i zanucenia razem z
wokalistami. Nie trzeba się
wsłuchiwać, aby wyczuć przyjaźń między artystami. Szczególnie słychać to w
stonowanym Replicka. Kameralna, niby
lekka piosenka ma niezwykłe właściwości uspokajające i tutaj przejawia się akcent
tropikalności. W podobnym charakterze jest A
Violent Noise. Rozciągające się w czasie momenty wyciszenia przerywane są
nagłymi house’owymi strzałami. Na nowej płycie znajdą coś dla siebie Ci, którym
klubowe brzmienia kwartetu nie przypadły do gustu.
Performance jest dla mnie takim utworem, gdzie dostrzegam
podobieństwo do Portishead, które
często przytaczali krytycy przy okazji poprzednich płyt zespołu, i których ja
nie potrafię nadal dostrzec w kontekście pierwszej i drugiej płyty. Skupiając
się na chyba najbardziej wyciszonym utworze na płycie możemy spokojnie zatopić
się w nostalgii. Minimalizm jaki cechował The xx wcale nie zniknął. Jest obecny
właśnie w tej piosence. Mięsisty bas scala się ze szklanym brzmieniem gitary
tworząc coś niezwykle kameralnego, do tego smyki wstrzykują dawkę
dramatyczności. Kontynuacje emocjonalnej transmisji otrzymałem w Brave for You, w którym Romy rozlicza
się ze śmiercią swoich rodziców. Najbardziej podobają mi się bębny z połamanym
atakującym rytmem, tworząc całość jako coś rzeczywiście wyniosłego. Jak dla
mnie faworyt tej płyty. Istny wyciskacz łez dla tych płaczących a dla tych
nostalgicznych istna maszyna do nastrajania. Trochę żywsze I Dare You, to pokaz tego czym Sim i Croft potrafią otumanić.
Łagodny baryton Oliviera i niezwykle kobiecy wokal Romy zarzucają swoją sieć
dialogu, totalnie obezwładniając. Do tego w tle syntezatory Jamiego nadające
przestrzeni i dodatkowego wymiaru utworowi. Zwieńczeniem płyty jest Test Me, ambientowy, od połowy
instrumentalny. Wciąga w wodny świat jaki kreuje didżejski dryg Smitha
odcinając od wyjałowionej rzeczywistości.
I See You jest ciekawym krążkiem w kontekście dwóch poprzednich
albumów grupy, ale na pewno nie rewolucyjnym. Ja ją polubiłem, choć po długich
mękach. Wydawała mi się nudną próbą połączenia stylu jaki wyrobił sobie Jamie
Smith z estetyką The xx. Po kilkunastu przesłuchaniach przekonałem do tej płyty,
ale za sprawą szklistej gitary i cudnego
dla mnie wokalu Romy. To ona jest bohaterką tej płyty… Natomiast panowie…
Zwałszcza Smith, który czasem po prostu męczył albo przynudzał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz