Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jamie xx. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą jamie xx. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 15 stycznia 2017

Introwertyczni millenialsi


Ja jako osoba introwertyczna, odbieram to co nostalgiczne, wyciszone, nieśmiałe ze zdwojoną czujnością. Zwłaszcza, kiedy chodzi o muzykę, z którą chcę się utożsamić i zawłaszczyć jako coś mojego. Zaimportować jako tło do mojego wewnętrznego świata. Dlatego, kiedy jakaś płyta oddaje moje emocje, mój styl bycia, sprawdzam autentyczność artysty. Czytam wywiady, oglądam koncerty, analizuje twórczość i wyrabiam sobie opinię. Sytuacja staje się jasna w momencie, w którym widzę, że nie jest to poza, gotowy produkt, aby zakleszczyć się na portfelach, uszach jako tymczasowa moda.

Chyba każdy przeżył nieszczęśliwą, ale za to piękną miłość.  Są dni, kiedy masochistycznie wzdycham z utęsknieniem za nią. Piętno jakie odciskają takie miłosne przygody zabierają nam ułamek siebie, migrując go do wymiaru naszych spotkań. Z biegiem lat wszystko się zaciera jednak są artyści, którzy z banalnym tematem miłości niebanalnie go przybliżają. The xx jest zespołem, gdzie miłość, relacje par są jednym z tematów. Romy Croft i Oliver Sim, prowadzący między sobą dialogi wokalne, obecne w twórczości The xx, kreowali je, krótkimi liścikami miłosnymi, wysyłanymi do siebie, tworząc w ten sposób szkielet historii. Metoda bardzo skuteczna, bo na pierwszej i drugiej płycie wypadli przekonująco. Londyńczycy znani są z intymnego i kameralnego charakteru twórczości. Zespół w poprzednich latach przyzwyczaił słuchaczy do minimalizmu w brzmieniu. Szklista gitara uzupełniona delikatnym basem, współpracującym z hip-hopowymi dźwiękami beat maszyny rozkładała na łopatki przy pierwszej i drugiej płycie. Coexist i xx są tymi płytami, które właśnie tworzą tło do mojego świata pozwalając zaakceptować pewne rzeczy.

W trakcie absencji zespołu w życiu publicznym, Jamie xx wydał swoje solo – In Colour. Na płycie producent jawnie romansuje z tanecznymi rytmami o klubowym charakterze. Nieuniknionym był gościnny udział Romy i Sima. Utwory, w których się udzielili są według mnie najlepszymi punktami, a Loud Places na stałe zapisała się w kanonie tego co uważam za piękne, urokliwe, moje…
Trio po kilku latach nagrało swój trzeci album – I See You. Nazwa ma świadczyć o docenieniu siebie nawzajem, dostrzegania się. W dodatku lustrzana okładka ma być zobrazowaniem nazwy nowej płyty – w lustrzanym odbiciu widzą siebie. Po niesnaskach jakie były obecne między członkami, jest to morał wynikający z zakopania toporu wojennego. Muzycy wspólnie wyrwali się z Londynu i nowe dzieło nagrali w  Los Angeles, Teksasie, Nowym Jorku i na Islandii.

Nie da się ukryć, że I See You towarzyszą echa solowej płyty Jamiego Smitha, czego świetnym przykładem jest otwierający płytę Dangerous. Witające dęciaki przy pierwszym odsłuchaniu były wielkim zaskoczeniem. Nadają utworowi pozytywnego brzmienia i grają pierwsze skrzypce. Do tego energiczny beat czynią go czymś doskonałym na poranny rozruch, nawet przy tak łagodnych głosach jakie mają Romy i  Oliver. Artystka zadziornie i odważnie frazuje pod koniec utworu  Let them say there are warning signs / They must be blind. Od pierwszego utworu czuć, że zawstydzenie I introwertyczność, zostały zdominowane przez chęć pokazania tego na co stać Londyńczyków. Wreszcie!
Euforie ostudził drugi numer z płyty i drugi singiel promujący najnowsze wydawnictwo Anglików. Say Something Lovin to najsłabszy moment. Nudny, ani nostalgiczny, ani taneczny, może trochę popowy i w tym jego wada. Do tego sampel z Alessi Brothers, bardziej drażniący niż upiększający. Zaletą tego utworu jest dialog Romy z Olivierem. Obronili ten utwór właśnie swoim wokalem. Zwłaszcza Romy.
Jednym z intrygujących utworów jest Lips, którego tropikalność przeszywa na wylot, a w ustach czuć smaki tropików. Refren z kolei jest sprytnym poderwaniem do włączenia się w muzykę i zanucenia razem z wokalistami. Nie trzeba się wsłuchiwać, aby wyczuć przyjaźń między artystami. Szczególnie słychać to w stonowanym Replicka. Kameralna, niby lekka piosenka ma niezwykłe właściwości uspokajające i tutaj przejawia się akcent tropikalności. W podobnym charakterze jest A Violent Noise. Rozciągające się w czasie momenty wyciszenia przerywane są nagłymi house’owymi strzałami. Na nowej płycie znajdą coś dla siebie Ci, którym klubowe brzmienia kwartetu nie przypadły do gustu. 

Performance jest dla mnie takim utworem, gdzie dostrzegam podobieństwo do Portishead, które często przytaczali krytycy przy okazji poprzednich płyt zespołu, i których ja nie potrafię nadal dostrzec w kontekście pierwszej i drugiej płyty. Skupiając się na chyba najbardziej wyciszonym utworze na płycie możemy spokojnie zatopić się w nostalgii. Minimalizm jaki cechował The xx wcale nie zniknął. Jest obecny właśnie w tej piosence. Mięsisty bas scala się ze szklanym brzmieniem gitary tworząc coś niezwykle kameralnego, do tego smyki wstrzykują dawkę dramatyczności. Kontynuacje emocjonalnej transmisji otrzymałem w Brave for You, w którym Romy rozlicza się ze śmiercią swoich rodziców. Najbardziej podobają mi się bębny z połamanym atakującym rytmem, tworząc całość jako coś rzeczywiście wyniosłego. Jak dla mnie faworyt tej płyty. Istny wyciskacz łez dla tych płaczących a dla tych nostalgicznych istna maszyna do nastrajania. Trochę żywsze I Dare You, to pokaz tego czym Sim i Croft potrafią otumanić. Łagodny baryton Oliviera i niezwykle kobiecy wokal Romy zarzucają swoją sieć dialogu, totalnie obezwładniając. Do tego w tle syntezatory Jamiego nadające przestrzeni i dodatkowego wymiaru utworowi. Zwieńczeniem płyty jest Test Me, ambientowy, od połowy instrumentalny. Wciąga w wodny świat jaki kreuje didżejski dryg Smitha odcinając od wyjałowionej rzeczywistości.

I See You jest ciekawym krążkiem w kontekście dwóch poprzednich albumów grupy, ale na pewno nie rewolucyjnym. Ja ją polubiłem, choć po długich mękach. Wydawała mi się nudną próbą połączenia stylu jaki wyrobił sobie Jamie Smith z estetyką The xx. Po kilkunastu przesłuchaniach przekonałem do tej płyty, ale za sprawą szklistej gitary  i cudnego dla mnie wokalu Romy. To ona jest bohaterką tej płyty… Natomiast panowie… Zwałszcza Smith, który czasem po prostu męczył albo przynudzał. 

sobota, 12 marca 2016

O tym co się słuchał a nie pozornie wygrało - the end.


Ze względu na możliwość wymieniania po kolei płyt i artystów którzy mnie uwiedli w zeszłym roku trzeba, to kończyć jednym konkretnym wpisem zbierających garstkę tego, co dobre i lubię. Druga i ostatnia część, O tym co się słuchało a nie pozornie wygrało!

W dwa tysiące czternastym wybrałem się na koncert kapeli, która przedstawiała swoją twórczość jako niewydane kawałki Cobaina. Pomyślałem, że muszę iść i to sprawdzić. Okazuje się, że chłopaki z Marylin Nomore są świetnym przykładem na to, że twórczość wydająca się kopią czegoś co już istnieje wcale nie musi nudzić. W ich twórczości istnieje jakiś totalny, niezrozumiany dla mnie paradoks, bo słysząc ich na koncercie pierwszą myślą  było faktycznie porównanie do Nirvany i to z czasów Bleach, ale kawałki Marylin Nomore są ich kawałkami i w żaden sposób nie są banalną kopią zespołu z Seattle a wręcz znakomitym przedłużeniem gatunku. Ich Ep-kę znalazłem dopiero w zeszłym roku a to co było na koncercie to już inna sprawa…

Wśród nowości z 2015 roku miodem dla ucha było i jest The Pale Emperior Mansona. Marylinowi posłużyła zmiana gitarzysty i nagrali wspólnie coś co jest dojrzałe. Skończył się satanistyczny pastisz, w którego miejsce wskoczył przebojowy blues w oryginalnej formie jaką ulepił Manson wraz z muzykami. Jego ostatnia płyta pokazała, że chłop ma klasę, smak i pomysł na nowe muzyczne ja.
Moore swoim The Best Day zabiera świadomość człowieka jak najdalej od ciała. Post-apokaliptyczny charakter przypomina mi trochę twórczość R.E.M..  Minusem nie raz jest długość powtarzanych pętli w piosence co z czasem bardzo nuży, ale tak to jest w alternatywie. Albo kawałki są mega krótkie i trwają dwie minuty albo najmniej mają po pięć minut.

Na szczególną uwagę zasługuje kilkanaście utworów udostępnionych na Bandcampie przez samego Johna Frusciante. Pałam miłością do jego nowych eksperymentów dźwiękowych, w których występuje gitara i on jako John Frusciante. Według mnie Fru tworzy coś ponad wszystko. Wiem, że są ludzie, którzy nie potrafią tego słuchać i zrozumieć jego twórczości odkąd wydał PBX Funicular Intaglio Zone. Do mnie te Rolandy bijące z szybkim tempem, syntezatory i ta cała otoczka synthpopowa nawiązująca do lat osiemdziesiątych uderza prosto w mój czuły punkt. Powoduje, że na nowo ekscytuję się muzyką. Jak dla mnie ten człowiek stworzył swój niepowtarzalny styl jako artysta. Ciężko nawet określić tę muzykę jednak czuć w niej szczerość, uczucia jakie zostały przelane z jej pomocą.

Moim sercem zawładnęła płyta Jamiego xx znanego z zespołu The xx. W In Colour najbardziej spodobał mi się ten luz płynący z utworów zawartych na tej płycie. Przy Loud Places – moim faworycie z tej płyty – łzy ze wzruszenia napływają mi do oczu. Jest coś co ujmuje po prostu człowieka i już. Rzecz ma się tak samo z teledyskiem Daughter do utworu Doing The Right Thing.  Wracając do Jamiego, facet wydał znakomity poprawiacz humoru, ale nie jakiś głupiutki tylko zmuszający myślącego człowieka do pewnej refleksji.

Z serii elektroniki popowiej zeszłego roku bardzo przypadła mi do gustu płyta Sea You Later The Dumplings. Duetu bardzo młodych, zdolnych i dobrze wyglądających artystów. Krążek nie jest nudny. Najbardziej mi się podoba to, że każdy utwór jest inny i kreuje swój własny świat. Cała płyta jest jakby uniwersum tych wszystkich światów łącząc je w jedną kupę przy czym nie zlewając się w jedną banalną całość. Z ciekawością będę obserwował dalsze poczynania tych młodych muzyków z talentem, który ja im totalnie zazdroszczę.

Albumem towarzyszący mi od zeszłego roku jest też Abyss , którego recenzje pojawiła się na moim blogu. Przestrzeń i ciągnące się błotniste brzmienie gitary jest bardzo nastrojowe w połączeniu z baśniowym śpiewem artystki. Mocno wpływa na percepcję i przeogromnie inspiruje.

Z perspektywy czasu zawiedziony jestem płytą Dodge and Burns za swoją przeciętność. Rzadko wracam do krążka The Dead Weather. Z drugiej strony co tak mocno zdefiniowany zespół może zaproponować innego? Mam nadzieję, że za jakiś czas dowiemy się i dostaniemy muzykę zespołu White’a i spółki w nowej formie stanowiąc dla nas zaskoczenie!


Zeszły rok był owocny w dobre płyty i debiuty. Dużo można by wymieniać, u mnie kolejność jest przypadkowa i to że wymieniłem tych artystów nie ma żadnego znaczenia. Zabrakło w tym wpisie Deafheaven,  Beachhouse, Killing Joke, Mgły, JAAA! i wielu innych artystów i ich dzieł zasługujących na znacznie więcej niż moje słowa w tym najbardziej opiniotwórczym blogu świata. Niestety w nieskończoność, tak nie można pisać więc po prostu sprawdźcie to i owo i zadajcie sobie pytanie czy w muzyce i naszych gustach muzycznych jest klucz i do czego jest nam on potrzebny?